zyznowski.pl - wydawnictwo i księgarnia online

Czołobitność wobec książek Wacław nabył we wczesnym dzieciństwie dzięki rodzicom, choć oni nie czytali książek. Jego mama przyjaźniła się ze starszą panią, która opiekowała się małym Wacławem; mówił na nią „ciocia Ryszkowa”. Bajki czytała mu spokojnym głosem kogoś, kto wie więcej, niż w nich napisano, niektóre po wielokroć, a bajkę o Midasie tyle razy, aż dotarło do niego, że złoto jest dziwne. Przy okazji Wacław nauczył się bajki na pamięć, dzięki czemu mógł przed odwiedzającymi dom licznymi gośćmi popisywać się tym, że umie czytać, zanim się tego nauczył. Ślizgając się wzrokiem po powierzchni liter, pięciolatek wywoływał z pamięci tekst i wymawiał go głośniej lub ciszej.

Mama jawiła się Wacławowi, odkąd ją pamiętał, jako sterana życiem kobieta, niemająca nigdy siły. Należała ona do pewnego małego ugrupowania religijnego, dzięki czemu mogła się cieszyć pośród znajomych reputacją osoby nie tylko czytającej, ale wręcz studiującej. I to nie książki, których jest wiele, lecz księgę, która jest jedna. Prawda, że mama Wacława bardziej się obnosiła z Biblią i tłumaczącymi ją czasopismami religijnymi, niż je czytała. Od czasu do czasu siadywała wieczorem w okularach przy lampce, żeby trochę poruszać wargami, zawsze jednak trwało to tylko krótszą lub dłuższą – ale niezbyt długą – chwilkę. Zaraz bowiem przypominała sobie o zajęciach niemogących poczekać tej chwilki. O ile wytrwałego studenta nie udało się jej wyrobić w sobie, o tyle nie chciała odpuścić synowi. Słusznie przeczuwała i poprawnie rozumowała, że sama temu nie podoła, dlatego najpierw woziła, później prowadziła, w końcu ciągała
Wacława na zebrania religijne owej grupy mieniącej się biblijną. Organizowano je zgodnie z kilkoma regułami, z których jedną wyraża powiedzonko: „konia bierz na wędzidło, chłopa(ka) na pismo”.

Młodemu Wacławowi przez dwadzieścia lat wtłaczano więc do głowy kilka razy w tygodniu, że księga zwana „Pismem Świętym” zawiera pisma święte – czyli teksty nadludzkie, nadprzyrodzone, metafizyczne. Dzięki temu już każde pismo – może zwłaszcza mieszczące się w opasłym tomie – miało mieć w jego oczach coś ze świętości. A że periodyki religijne, czytane na głos i omawiane podczas zebrań grupy, zawierały – jak już wspomniano – interpretacje Pisma Świętego, stawiało je to jeśli nie ponad nim, to na równi. Wygląda to teraz na naiwne, ale kiedyś skutecznie działało. Z owych dwóch przekonań wszczepianych mu od początku szybciej wyzbył się tego o „prawdzie i tylko prawdzie” zawartej w czasopismach; ich poziom zostawiał zbyt wiele do życzenia. Z Biblią już mu nie poszło tak łatwo, w końcu to jedna z najważniejszych ksiąg ludzkości. Od dziecka patrzył na jej litery tworzące wyrazy jak na magicznych pośredników przeprowadzających czytelnika na drugą stronę, do świętości zbliżającej czytelnika ku „świętości nad świętościami”. Wydawało mu się, że nic tylko wczytać się w wyrazy wystarczająco uważnie i można było tam przechodzić. Nigdy nie postrzegał tak ani złotych ust pasterzy religijnych, ani zawianych tajemnicą miejsc budowli sakralnych, ani samotnego lub grupowego modlenia się czy kontemplacji, tylko owe znaczki drukowane na stronicach książek. Szczególnie może niektórych. Wdrukowało mu się głęboko w mózg, że teksty mogą łączyć świat i zaświat.

Z kolei ojciec, którego Wacław postrzegał przed długie lata jako mężczyznę w kwiecie wieku, czytywał głównie gazety, i to najczęściej w sobotnie popołudnia lub w niedziele. Zdarzało mu się też, choć rzadko, sprawdzać coś w encyklopedii albo jakiejś specjalistycznej książce. Często siedział w wannie z okularami na nosie, czytając gazetę namakającą przez róg zamoczony w wodzie. Bywało, że siedział tak na tyle długo, że słyszał zza drzwi od łazienki: „Już dłużej nie wytrzymam, mogę wejść?”. Z lektur przeglądał jeszcze program telewizyjny, głównie podczas polegiwania na wersalce ustawionej na wprost telewizora. Wacław nigdy go nie zapytał o to, kiedy i jak zgromadził kilkadziesiąt książek wciśniętych jakby na stałe za szkło gablotki w dużym pokoju, lecz mógł się łatwo domyślić, dlaczego to zrobił. W drugiej połowie XX wieku ustawiając książki w domach, czasem demonstrowano tylko wiedzę, że książki powinno się mieć, czasem przywiązanie do nich. Jako chłopiec, którego zamykano na długie godziny w domu, Wacław zdążył oswoić się z wyglądem chyba wszystkich poszczególnych stron owych książek i zapamiętać wiele z nich – wyglądy, nie treści.

I tak umyśliło się Wacławowi dość mimowolnie, że rzeczy stworzone przez człowieka dzielą się na książki i pozostałe, że czas spędza się na czytaniu bądź na czymś innym. Z miejsca, gdzie mieszkał, do najbliższej biblioteki osiedlowej trzeba było przejść przez tylko jedną ulicę, więc zapisał się do niej, jak tylko rodzice pozwolili mu przechodzić samemu przez ulice. Buszowanie po półkach z książkami już nigdy później nie napawało go taką dumą jak wtedy – w dwóch małych, niedoświetlonych pomieszczeniach przyziemia bloku mieszkalnego. Już żadna inna pani bibliotekarka nie uśmiechała się do niego tak życzliwie i zarazem niecierpliwie jak tamta pierwsza. Z czasem Wacław zakolegował się z młodzieńcami podobnymi do niego w obsesji książkowej. Zapisał się do bodaj siedemnastu bibliotek położonych w centrum miasta, co nie było zabawne, lecz śmieszne, jako że księgozbiory powtarzały się w znacznej części. Jednego razu tak bardzo zapragnął pewnej książki, której nie mógł osiągnąć w inny sposób, że nie tyle wypożyczył ją sobie z biblioteki, co dał ją sobie bibliotece użyczyć, przenosząc za paskiem od spodni, pod płaszczem. Stoi na półce u niego do dziś, a pieczątka biblioteczna chyba jeszcze nikomu nie dała do myślenia, zwłaszcza że byłymi książkami bibliotecznymi obracano zawsze.

Wacław doszedł w młodości do młócki tysiąca stron dziennie, a może powinno się liczyć więcej, jako że ostatnie, doczytywane na siłę stronice widywał w podwójnych liniach. Czytał, a może raczej biegał oczami po literach wszędzie, gdzie się akurat znalazł. Czytywał na przykład podczas zebrań religijnych, tyle że nie to, co na nich omawiano; także pod przysłowiową kołdrą w łóżku po zgaszeniu światła; w ścisku, z książką oddaloną 20 cm od nosa w autobusie miejskim; z książką na kolanach podczas lekcji, wykładów, kursów; podczas długich podróży samochodem, kiedy ktoś go wiózł. Jedną ze złośliwszych pułapek, w jaką wpędziło go przywiązanie do książek, było to, że przez trzydzieści lat zwiedzał swój rodzinny Kraków, obchodząc ulubione antykwariaty i księgarnie. Długo wydawało mu się – i nie jemu jedynemu – że samo posiadanie książki jest mającym sens oswojeniem jej. Co jakiś czas czyścił swą bibliotekę z dubletów kupionych z zapomnienia lub niemożności znalezienia pierwszego egzemplarza.

Po długich latach Wacław niby nauczył się spoglądać na książki nieco inaczej, ale do dziś nie mieści mu się w głowie, że ktoś ze względów innych niż merytoryczne rezygnuje z napisania czy wydania książki, którą mógłby napisać czy wydać. Ciągle mu się roi, że ten ktoś w ten sposób pozbawia świat nieodwołalnie i niepowetowanie rozszerzającego ów świat bytu duchowego. W końcu sam postanowił na początek napisać i opublikować w sumie tysiąc stron, skoro kiedyś mógł tyle przeczytać w jeden dzień. Dlatego wziął się za wydawanie i pisanie książek, o które chciałby rozszerzyć świat.
c.d.n.

Wiesław Żyznowski

Koszyk0
Brak produktów w koszyku!
0