27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
W wieku 66 lat zmarł nagle człowiek, którego wyjątkowo lubiłem i szanowałem. Przypuszczam, że on mnie także lubił i szanował. Należał do tych moich znajomych, wobec których żywię chęć zachowania choćby najdrobniejszej cząsteczki z ich niepowtarzalności, która zasługuje, moim zdaniem, na dużą literę.
Mieczysław Stanek urodził się, żył i zmarł w jednej wsi, miał jedną rodzinę i wykonywał jeden zawód, praktycznie w jednym miejscu. Przez niemal 50 lat pracował jako operator spychacza (spycharki gąsienicowej). Wydaje mi się, że kochał to, co robił. Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek mógł opanować sztukę formowania terenu z pomocą spychacza lepiej niż on. Od czasu, kiedy go poznałem kilkanaście lat temu, najczęściej pracował na dość małym spychaczu. Piłem z nim kilka razy wódkę, ostatnio w gronie kilku osób wczesną jesienią 2007 roku.
Był wszystkim, tylko nie prostym człowiekiem. Nikt niczego nie musiał po nim poprawiać. Serdecznością i lekkością obycia mógłby obdzielić mały legion ludzi uśmiechniętych na siłę lub z przyzwyczajenia. Lekko sepleniąc zwracał się do wszystkich: „Kotuniu”, co w jego ustach oprócz autentycznej życzliwości pobrzmiewało nutą wyrozumiałości dla wszystkich, którzy nie rozumieli spychacza tak, jak on. Kilka razy pozwolił trochę pospychać moim chłopcom, gdy byli jeszcze w wieku, w którym nie mogli tego zapamiętać. Mnie też czasem na to pozwalał. Człowiek ten nie kojarzy mi się ze złością, niechęcią, nienawiścią czy zawiścią. Łatwość kontaktu z innymi łączyła się w nim w jakiś dziwny sposób z byciem odrębnym od średniości, byciem „samym sobą”. Zapewne żył własnym, specyficznym życiem i było mu z tym dobrze. Nie oszczędzał się w niczym. Koledzy z pracy nazywali go z dawna albo „Kotuniu”, albo „Kilo”, co oznaczało litr, zgodnie z miarą, jaka niegdyś interesowała go w piciu wódki. Był z tych, po których nawet obcy płaczą.
Był człowiekiem spychacza. Spędził w nim grubo ponad sto tysięcy godzin. Przez niego stępił mu się znacznie słuch i zapewne też osłabły oczy, dlatego też nosił grube, staromodne szkła. On ukształtował mu silne, znaczone ropą i olejami ręce oraz zwartą sylwetkę, na której była osadzona duża, wyrazista głowa z siwą czupryną i mocno wysuniętą dolną szczęką. W spychaczu pijał rankiem piwo i palił skręty, które przygotowywał sobie codziennie przed wyjściem do pracy. Kilka razy wyliczał mi, ile pieniędzy oszczędza dzięki nim każdego dnia. W spychaczu jadał przygotowane w domu kanapki. W nim przeżywał wiele swoich wzlotów i upadków. Wielokrotnie widziałem, jak czule go traktował, osłuchiwał, opukiwał, troszczył się.
Tworzył pomniki być może najtrwalsze. Po wysiłkach ludzi zostaje z czasem tylko ziemia, tak czy inaczej uformowana. Pan Mieciu – nazywaliśmy go także Mietek – we wsi, w której mieszkam uformował praktycznie wszystkie sztuczne zmiany w terenie, o których wiem. Długość jego stażu pracy wskazuje, że pozostawił po sobie tysiące trwałych pomników. Na jednym z nich upamiętniłem jego nazwisko (wraz z pozostałymi wykonawcami) na stalowej tabliczce. Zrobiłem to, aby choć na jakiś czas jedno z jego dzieł nie pozostawało anonimowe. Nie żałuję takich sentymentalnych odruchów.
Był artystą i entuzjastą spychacza. Na ostateczny rezultat jego roboty nie musieli, a często nie powinni byli, mieć wpływu jego kierownicy czy projektanci. A jeśli próbowali, on i tak robił wszystko chociaż trochę po swojemu. Z przyszłego, niewidocznego jeszcze, ukształtowania terenu widział najwięcej. Nim zaczął pracę, miał w oczach jej ostateczny rezultat wyraźniej od tych, którzy nim kierowali. Wykrawał w ziemi kształty ze zgrabnością i delikatnością, których trudno się spodziewać po ciężkiej, skłonnej do przewracania się na boki maszynie z osadzonym z przodu dużym, kanciastym lemieszem. Ryzykował wjeżdżanie spychaczem na stromizny i przechyły, które kwalifikowałyby go do wzięcia udziału w jakimś telewizyjnym widowisku.
Oj, Panie Mieciu, tyle jeszcze ziemi do przepchnięcia w powiecie wielickim, a Pan zszedł ze swojego spychacza i wziął w zaziemskie zastępy nie tylko konkretny i potrzebny fach, ale i mistrzostwo w nim. Mam nadzieję, że będzie Pan miał do czynienia z wymiarami, których tu nie znamy. Życzę Panu, by mógł Pan obrabiać choć jeden z nich, tak jak tutaj robił to Pan z ziemią.
Wiesław Żyznowski
Świetnie, że poruszyła Pani wątek tego konia.
Bowiem są na świecie ludzie, których pogoda ducha „obezwładnia” dosłownie wszystko dookoła, nawet żelazne spychacze, nie mówiąc o zwierzętach, które obdarzone należną im miłością wspaniale odczuwają nasze nastroje i nawet jeśli nie rozumieją treści np. żartów, to doskonale wiedzą czy opowiadając im je chcemy śmiać się z nimi czy z nich.
Your ability to smile and to speak in your own words (regardless of the chosen language) about yourself is very important. These are aspects of our human nature differentiating us from animals. It does not matter how many good jokes you are telling your horse, it never gets it and never smiles. Or it smiles with it’s body expressions but not with it’s mind.
A ponieważ nie wiemy, która z naszych dróg będzie tą ostatnią, tym cenniejsze są dary, które od początku inni w nas postrzegają, niż te o których musimy zapewniać własnymi słowami.
Z podziękowaniami za Twoje, Panie Mietku, dary!
I think the most important in our life is not the first but the last mile we are walking. I do not mean by “walking” being carried or already being lied down. There are always many people who would like to be at our bed side when we lie down (of course for different reasons in different periods of our life – pleasant or easy).
An ability to walk means always freedom to choose. Our life on Earth is all about choices. Make the right choice! Always try to choose civilization of Life and Light above Death and Darkness and try to walk with your preacher your last mile.
And yes, Mr. Mieciu Stanka managed to walk his own last mile with his preacher. God Bless!!
P.S.
Dziś na pogrzebie Pana Miecia, na który przyszło wyjątkowo dużo ludzi, kapłan powiedział: „Umarł w sposób najlepszy z możliwych. (W niedzielny dzień) i na mszę podszedł na ósmą rano, i z rodziną był, i obiad zjadł, i położył się…” Ktoś później dodał, że po obiedzie o pierwszej zdążył jeszcze zadzwonić do kolegi, żeby uzgodnić szczegóły dotyczące pracy, a o siedemnastej rodzina powiadomiła, że już nie żyje.