zyznowski.pl - wydawnictwo i księgarnia online

O wiejskiej rodzinie tajskiej

2 listopada&11b58+01:00;2016 | 0 komentarzy

W tekście zamieszczonym w kilku miejscach w sieci zatytułowanym O Tajach wobec obcokrajowców w pracy, scharakteryzowałem krótko pewną Tajkę:

So pracuje w pewnej zagranicznej firmie od wielu lat. Utrzymuje ona całą część biurową w czystości, porządku i komforcie dla pracowników. Wygląda na zadowoloną z pracy, co pokazuje codzienną postawą, a czasem na przykład komicznie zamaszystym krokiem, jakby do przesady entuzjastycznym.

Mimo że pracuje fizycznie, to właśnie w czasie pracy odpoczywa, ma najwięcej kontaktu ze swoim smartfonem, podjada smakołyki psujące jej figurę, mówiąc, że są one zbyt aroi – „pyszne”. Pięćdziesięciokilometrową odległość między domem na wsi a firmą pokonuje motorowerem to w upale, to w deszczu. Praca zabiera jej ponad godzinę jazdy w jedną stronę, dziewięć godzin w biurze, w tym godzinną przerwę na lunch, ponadgodzinny powrót. W niewielkim domu mieszka z rodzicami, trzema innymi członkami rodziny i jednym nastolatkiem. Ona i jeszcze jedna osoba mają własne pokoje, reszta mieszkańców żyje w pomieszczeniu wspólnym. Rodzice So są niepełnosprawni w stopniu wymagającym zaawansowanej obsługi. Mimo że mają oni pięcioro dorosłych dzieci, tylko So ich utrzymuje ze skromnej pensji i wykonuje wszystkie czynności przy nich w czasie wolnym od pracy, który ma przed 6 rano i po 6 wieczorem, w nie wszystkie soboty i wszystkie niedziele. Do tej wesołej, pogodnej i zdaje się szczęśliwej osoby dobrze po czterdziestce należy dość ciężki los, a do nas przeświadczenie, że ona w życiu zarówno prywatnym, jak i służbowym kieruje się głównie sercem.

Podczas pobytu w Tajlandii moja żona Urszula i ja, a także  pracujące w Mercatorze w Tajlandii Mild – tu służąca jako tłumaczka z angielskiego na tajski – i mieszkająca na stałe w Polsce Anna odwiedziliśmy So w domu. Wysłała swojego syna na skuterze, żeby czekał na drodze głównej i poprowadził nas wąziutkimi dróżkami wiejskimi do ich posesji.

Nowy dom So stoi na końcu wsi jako ostatni, na małej działce, na której rośnie kilka tropikalnych drzew owocowych, między innymi rodzące raz w roku około września czy października: wyniosły królewski durianowiec, krzaczasta lima z kwaśniutkimi limonkami, przypominający jabłoń jagodzian rambutan, a także owocujące na okrągło wielkoliściaste bananowce z gęstymi rzędami bananków co prawda mniejszych niż te, do których jesteśmy przyzwyczajeni, ale o bardziej bananowym, wyśmienitym smaku. Tuż za domem widać należącą do kogoś innego niewielką plantację kauczukowców, a trochę dalej dość konkretne góry nie poddające się gospodarce człowieka i porośnięte dżunglą dziką i na najstromszych stokach zapewne naturalną, jeśli nie pierwotną. Dżungla koncertuje na okrągło, a kto nie słyszał jej nocnego repertuaru, powinien szukać tego doświadczenia.

So czekała na nas na zewnątrz. Jeszcze nikt nigdy nie witał ani mnie, ani zapewne Uli uśmiechem tak szczerze promiennym od ucha do ucha w tak skromnych podwojach.

Minimalistyczne miejsce, gdzie mieszkają, to już nie to, o którym pisałem wcześniej. Jest dużo lepsze niż ich poprzednie lokum, co ich uszczęśliwia i podnosi na duchu, stąd So ma także bliżej do pracy. 

Ta rozwiedziona dawno temu kobieta, jej 23-letni syn oraz rodzice dochodzący 90-tki mieszkają od miesiąca w nowo wybudowanym domu. Sprawiło im go im państwo za koszt 150 tys. bahtów (15–16 tys. zł) na 3 arach ziemi należącej do rodziców So. Weszli oni w jej legalne posiadanie jakiś czas temu, otrzymując od władz akt własności ziemi, ponieważ muzułmańscy przodkowie So zajęli ten teren około 40 lat temu, kiedy w Tajlandii, przynajmniej w tej lokalizacji, nie wszystkie grunty były czyjąś legalną własnością. Stąpamy po ziemi, której jeszcze 2–3 pokolenia wstecz dotyczyła naiwna wypowiedź Rousseau: „Ten, kto pierwszy ogrodził kawałek ziemi, powiedział «to moje» i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć, był prawdziwym założycielem społeczeństwa. Iluż to zbrodni, wojen, morderstw, ile nędzy i grozy byłby rodzajowi ludzkiemu oszczędził ten, kto by kołki wyrwał lub rów zasypał i zawołał do otoczenia: «Uwaga! Nie słuchajcie tego oszusta; będziecie zgubieni, gdy zapomnicie, że płody należą do wszystkich, a ziemia do nikogo»”.

5 lat temu So zwróciła się do władz o pomoc w postaci domu i właśnie się go doczekała.
Budynek to przykryte eternitem położonym na dość spadzistym lekkim ruszcie drewnianym i nie połączone szczelnie z dachem 4 cienkie na niecałe 10 cm murowane ściany, stanowiące jedno pomieszczenie długie na 10 m w głąb i o froncie szerokim na 4 m. drzwiach wejściowych wisi ażurowa przesłonka wykonana z pomalowanych muszel nanizanych na linki.

To jedyny przedmiot ozdobny w tym domu. Przy drzwiach znajduje się otwór okienny bez ramy i szyb, zamykany drewnianą okiennicą na zawiasach tkwiących w ścianie. Podobne okno znajduje się w ścianie bocznej pod koniec budynku z jednym pomieszczeniem. W jego tylnej ścianie jedne drzwi prowadzą do toalety umieszczonej w przybudówce poza głównym obrysem, drugie na zewnątrz na tyły domeczku. Doprowadzona naziemną rurką woda gospodarcza jest dostępna 24 godz./dobę w toalecie i w godz. 18–20 na pozostałe potrzeby. Wodę pitną trzeba przywozić z dalsza.

W środku pomieszczenia wyraźnie nad podłogę wznosi się jedynie nieduża szafa o trzech wąskich częściach, oddzielająca jakby części mieszkalną i kuchenną. To jedyny mebel w tym domu, jest jeszcze lodówka. Na poziomie podłogi toczy się reszta życia domowego. Mieszkańcy śpią na cienkich matach leżących bezpośrednio na wylewce betonowej stanowiącej podłogę – So ciasno z rodzicami, syn nieco dalej, tam też oni odpoczywają, siedzą, rozmawiają, jedzą. Na podłodze spoczywają także pozostałe sprzęty i przedmioty domowe w liczbie najwyżej kilkudziesięciu, włącznie z blaszanymi naczyniami kuchennymi.

 

Spędzanie czasu z innymi ludźmi bezpośrednio na podłodze nastraja wzajemnie czułością, delikatnością, skromnością, poczuciem równości tak fizycznej, jak i mentalnej; w takiej pozycji trudniej o wyniosłość czy arogancję, nie mówiąc o agresji. Mniejsza wygoda wyzwala u człowieka silniejsze czucie własnego ciała, a przez to samego życia.

Na podłodze od razu wychodzi z człowieka to, co pozostało w nim z dziecka, zresztą tam też często z dziećmi się bawimy, a jak w kimś nic z dziecka nie pozostało, to pewnie będzie się bronił przed spoczęciem na podłodze w towarzystwie innych.

Rodzice So to drobniutcy staruszkowie o wzroście nieprzekraczającym 140 cm, przesuwający się tylko po podłodze ze względu na choroby nóg, na które oboje cierpią. Matka ma ponadto problemy mentalne, za to ojciec jest bardzo spokojny i pogodny. Opieka nad nimi jest na tyle wymagająca, że ktoś dorosły musi być ciągle w domu: albo niepracujący syn, albo So, jeśli akurat nie jest w pracy.

Z tego powodu tylko jedno z nich może pracować zawodowo. So dostaje po 800 bahtów (80–90 zł) zapomogi państwowej miesięcznie na każdego rodzica jako osobę po 60-tce. Brakujące 5–6 tys. Bahtów (600–700 zł) na ich utrzymanie, z czego dużo pochłaniają artykuły medyczne i higieniczne, uzupełnia ze swojej pensji, która jest tylko nieco większa niż dwukrotność tej kwoty. Następne 1,5 tys. bahtów So zabiera jedna z 60 rat na skuter, którym jeździ do pracy i wszędzie indziej. Kilka tysięcy bahtów (kilkaset złotych) zostaje jej i synowi na życie.

Rozstawiając rzeczy na podłodze, So częstowała pokrojonymi owocami, wodą mineralną i coca-colą. Na pożegnanie wręczyła także każdemu z nas plastikową torbę z owocami z własnego ogrodu. W czasie naszej wizyty kilku dalszych krewnych mieszkających we wsi przyszło nas obejrzeć i poznać. Żegnali nas wszyscy, machając serdecznie rękami, nawet tata So przesunął się po podłodze do drzwi, żeby nam pomachać.

Wiesław Żyznowski

Koszyk0
Brak produktów w koszyku!
0