zyznowski.pl - wydawnictwo i księgarnia online

Pierwszy tom korespondencji Giedroycia i Miłosza (1952–1963) wyparł u mnie na moment inne książki. Z takiego właśnie powodu żadnej nigdy nie skończę czytać. Napisano o tym tomie już tyle po gazetach, że pewnie niektórzy potencjalni czytelnicy uznają, że to im wystarczy. Po trochę racja, lecz tylko dla tych, którzy lubią spijać ostatnie wnioski i wrażenia. Dla mnie te listy to dzieje relacji między dwoma w końcu nie najbliższymi ludźmi. Relacji, jakiej ze względu na jej długość, jakość i mnóstwo innych parametrów większość z nas nie ma po prostu z nikim. Nawet z sobą samym, jeśli tak to można ująć. Już w trzeciej części materiału zdumiewa mnie przede wszystkim to, że obu dżentelmenom chciało się mieć tyle wspólnych spraw. W ciągu 11 lat wymienili 353 listy, a w każdym poruszyli kilka, kilkanaście spraw, w sumie kilka tysięcy, a przecież w tym czasie jeszcze się spotykali, telefonowali do siebie. Nie trzeba dodawać, że obaj panowie – zwłaszcza Redaktor – mieli wielu korespondentów i rozmówców. Tysiące, tysiące spraw rocznie – cóż za gęstość fragmentów przestrzeni międzyludzkiej. Książę redaktor może więcej załatwia niż formułuje w tej korespondencji, w każdym razie więcej niż poeta.
Mój kolega informatyk też dostaje regularnie po 100 maili dziennie (pokazywał mi), a dla ludzi biznesu to też nic nadzwyczajnego. Ale to nie to samo. Giedroyć i Miłosz w zasadzie się nie powtarzają, jeśli wyłączyć zwroty grzecznościowe, złośliwościowe oraz technikalia. Szczególnie w przypadku Miłosza wszystko było ciągle nowe i wymagające pomyślenia na nowo. Nie wspomnę o jego języku, niby doraźnym, a przecież często lepszym niż niejedne szczytowe wypoty innych.
Po co oni robili aż tyle, podczas gdy inni przeżywają życie tak leniwie? Jaki jest człowiek rzeźbiący się wzajemnie z innymi bez przerwy, a jaki jest nieocierający się – zwłaszcza wewnętrznie – o innych nigdy lub prawie nigdy? Głupie pytania, ale niech pozostaną bez odpowiedzi.
Wiesław Żyznowski

Koszyk0
Brak produktów w koszyku!
0