27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
Pierwszy tom korespondencji Giedroycia i Miłosza (1952–1963) wyparł u mnie na moment inne książki. Z takiego właśnie powodu żadnej nigdy nie skończę czytać. Napisano o tym tomie już tyle po gazetach, że pewnie niektórzy potencjalni czytelnicy uznają, że to im wystarczy. Po trochę racja, lecz tylko dla tych, którzy lubią spijać ostatnie wnioski i wrażenia. Dla mnie te listy to dzieje relacji między dwoma w końcu nie najbliższymi ludźmi. Relacji, jakiej ze względu na jej długość, jakość i mnóstwo innych parametrów większość z nas nie ma po prostu z nikim. Nawet z sobą samym, jeśli tak to można ująć. Już w trzeciej części materiału zdumiewa mnie przede wszystkim to, że obu dżentelmenom chciało się mieć tyle wspólnych spraw. W ciągu 11 lat wymienili 353 listy, a w każdym poruszyli kilka, kilkanaście spraw, w sumie kilka tysięcy, a przecież w tym czasie jeszcze się spotykali, telefonowali do siebie. Nie trzeba dodawać, że obaj panowie – zwłaszcza Redaktor – mieli wielu korespondentów i rozmówców. Tysiące, tysiące spraw rocznie – cóż za gęstość fragmentów przestrzeni międzyludzkiej. Książę redaktor może więcej załatwia niż formułuje w tej korespondencji, w każdym razie więcej niż poeta.
Mój kolega informatyk też dostaje regularnie po 100 maili dziennie (pokazywał mi), a dla ludzi biznesu to też nic nadzwyczajnego. Ale to nie to samo. Giedroyć i Miłosz w zasadzie się nie powtarzają, jeśli wyłączyć zwroty grzecznościowe, złośliwościowe oraz technikalia. Szczególnie w przypadku Miłosza wszystko było ciągle nowe i wymagające pomyślenia na nowo. Nie wspomnę o jego języku, niby doraźnym, a przecież często lepszym niż niejedne szczytowe wypoty innych.
Po co oni robili aż tyle, podczas gdy inni przeżywają życie tak leniwie? Jaki jest człowiek rzeźbiący się wzajemnie z innymi bez przerwy, a jaki jest nieocierający się – zwłaszcza wewnętrznie – o innych nigdy lub prawie nigdy? Głupie pytania, ale niech pozostaną bez odpowiedzi.
Wiesław Żyznowski
Jeden z lepszych artykulow (bedacy rowniez znakomita reklama tej ksiazki) ukazal sie w Gazecie Wyborczej z dnia 28 lipca 2008. Dla tych ktorzy nie maja tej gazety w zasiegu reki link ponizej:
http://wyborcza.pl/1,75475,5499453,Listy_1952_1963__Giedroyc__Jerzy__Milosz__Czeslaw.html
Mysle ze jest to bardzo dobra kwintesencja tego co wyrazaja te listy. Slowa MIlosza dla ludzi przebywajacych na emigracji, zwlaszcza dla tych w Ameryce Polnocnej maja zawarte w sobie tyle ponadczasowej prawdy. Jakze nam sa bliskie te wszystkie Miloszowskie polsko-amerykanskie „bole”.
Te listy trzeba koniecznie przeczytac tylko po polsku. Tlumaczenia nie oddaja ich prawdziwego kunsztu.
Ciekawym jest rowniez to ze ta sila przyciagania tych nieprzecietnych
osobowosci, ale rowniez dwoch przeciwnosci byla mocniejsza niz ich najglebsze roznice i podzialy. Pewien rodzaj specyficznego porozumienia w nawet najwiekszym sporze.
Majac przed soba tak wiele drog, wyborow, mozliwosci, spotykajac na codzien wielu ludzi, czasami nawet wielkiego formatu (jak to bylo w przypadku Milosza i Giedroycia) wybieramy z tego tlumu na zasadzie niezrozumialego dla nas magnetyzmu tylko nieliczne jednostki.Wprowadzamy je do kregu naszych najblizszych, ktorych czesto mozna policzyc na mniej niz palcach jednej reki. Dla tych ludzi nie zalujemy czasu ani niczego innego z naszego zycia.
Jezeli ten magnetyzm jest wzajemny to wowczas powstaje taka relacja jaka przypuszczalnie mial Milosz i Giedroyc. Nie dziwi mnie rowniez to ze relacja ta przetrwala tak dlugo i byla tak lojalna. Ilu bowiem takich Miloszy i Giedroyciow mozna znalezc na tym swiecie? Przeciez byli dla siebie nie do zastapienia. No coz tylko pozazdroscic.