27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
Ula, Tomek i Miłek w grudniu 2020 roku pojechali na drugi koniec Polski do Roberta Chojeckiego, porządnego hodowcy owczarków środkowoazjatyckich, po szczeniaka – samca, którego odstawiono właśnie od matki. Wyczuł, że obcy ludzie mają go zabrać od jego rodziny – samego, w nieznane – i uciekł do najdalszego kąta. Hodowca złapał nieporadnego malucha, oddał Miłkowi, ale ten mu wypadł z rąk, na szczęście nic się mu nie stało. W samochodzie Miłek trzymał go przez cały czas na kolanach, a on skulił się w sobie, nic nie jadł, nie pił, nie sikał. Przywieźli go pod wejście do naszego domu, Miłek delikatnie umieścił go na ziemi, dołączyłem do nich, i wszyscy – Ula, Miłek, Tomek i ja – zaczęliśmy się z nim witać i go poznawać, zachęcaliśmy go głosem i gestami, by sam wszedł do domu. Wpierw obszedł najbliższe obejście, wysikał się i zrobił pierwszą, małą kupę. Wszystko filmowaliśmy. Zaczęło zmierzchać.
Bardzo czujnie i nieufnie, rozglądając się na wszystkie strony i wszystko obwąchując, powolutku stawiając kroki, wszedł do sieni, obszedł ją wokół i potem już trochę ufniej wniknął do korytarza. Uznaliśmy, że to i tak daleko, i położyliśmy się w czwórkę na podłodze tak, że utworzyliśmy kwadrat z wolnym środkiem dla niego. Mówiliśmy do niego jak do dziecka, cieszyliśmy się jak dzieci, głaskaliśmy go delikatnie, przymilaliśmy się radośnie. Dałem mu nawet w zamkniętej dłoni odrobinę powitalnego szampana, który chętnie wychlipał słodkim języczkiem. Nastał dla nas jakiś nowy, wspaniały początek.
Zatrudniliśmy trenerkę, która i Vadera, i nas uczyła, jak się wzajemnie do siebie odnosić. Uczył się wszystkiego chętnie, choć wiedzieliśmy, że wielu rzeczy nie będzie robił. Psy tej rasy, zwłaszcza samce, raczej nie chodzą ściśle przy nodze, nie aportują, nie dają łapy i tak dalej, nie robią tego, co uznają za nikomu niepotrzebne. Nauczył się i zawsze robił to, co było między nami niezbędne: przychodził na wezwanie, dawał sobie założyć obrożę i kaganiec, nie wyrywał nikomu smyczą ręki z barku, choć tak łatwo mógłby to zrobić. Wychowaliśmy go niechcący na chyba trochę zbyt ostrego psa. Mogło się do niego zbliżyć nas czworo i jeszcze jedna domowa osoba – bez najmniejszego wahania – a także Monika i jej synowie, choć już z obawami.
Ugryzł trzy osoby. Raz nie pomógł najsilniejszy impuls elektryczny z najsilniejszej obroży, który Tomek wysłał za nim drogą radiową, gdy chodząc swobodnie, zauważył z oddali obcego na ogrodzonym terenie wokół naszego domu i pobiegł do niego w okamgnieniu. Kiedy indziej, biegając wolno po terenie, też zauważył obcego, ale już nie nosił nieskutecznej na niego obroży elektrycznej. Mnie też ugryzł w zacietrzewieniu niechcący – raz w dłoń i dwa razy w brzuch – gdy go trzymałem krótko za kolczastą obrożę, żeby się nie wyrwał i nie zaatakował nadjeżdżających w siodle z terenu nieopodal (smycz zostawiłem bezmyślnie gdzie indziej). Oblałem go wtedy obficie swoją krwią po karku i grzbiecie i trzymając ciągle za obrożę, ledwo zaprowadziłem do kojca. Na następny dzień rano, bez dostępu do wody oprócz miski do picia, okazał się czysty. Nigdy go nie myliśmy, czasem tylko szczotkowaliśmy, ale nawet gdy się ubłocił jak jakiś stwór nie z tej ziemi, objawiał się potem zawsze czysty. Ładnie i swojsko pachniał – dzikim zwierzem, które obcuje z ludźmi. Z czasem nauczyliśmy się go skutecznie izolować od obcych.
Dopiero Vader nam pokazał, kto to taki ten „czuły barbarzyńca”.
Wielki, chudy i umięśniony, ważył siedemdziesiąt kilogramów. Dwumetrowy, silny płot z siedmiomilimetrowego drutu uginał się pod jego skokami, gdy chciał zaatakować dwustukilogramowego odyńca, który podszedł po drugiej stronie. Sarnę, która przypadkiem przedostała się przez otwartą bramę i po jej zamknięciu została uwięziona wewnątrz ogrodzenia, zagonił wraz z Ajszą, swoją towarzyszką tej samej rasy, w narożnik, po czym ją natychmiast zagryźli. Ajszę też nieraz ostrzegawczo ugryzł, ale słabo, jeśli się za bardzo zbliżyła do jego kości lub nawet gdy tylko zbyt pożądliwie na nią popatrzyła. Na obcych ludzi i obce zwierzęta dudnił przez płot szczekaniem, które na dość płaskim terenie niosło się niczym huk młota pneumatycznego, warczał jak rozgłośnione porsche.
Nam patrzył prosto w oczy jak dziecko. Wyczuwał nas niemal czulej niż człowiek. Obchodził się z nami delikatniej niż ludzie. Pochylaliśmy się do niego, a on dawał nam buziaka nosem, który zbliżał do naszych policzków tak, że czuliśmy delikatnie jego wilgoć, ale nie skórę. Dawał nam buziaka w policzek na grubość wilgoci swojego nosa. Ocierał się mi przymilnie o nogę, gdy podczas spaceru prosił, by zdjąć mu kaganiec. Potężnymi zębami chwytał nas dla zabawy za rękę lub ubranie tak subtelnie, jak małe dziecko chwyta rączką. Nigdy nie witał się z nami tak samo, lecz zawsze pokazywał, jaki akurat ma nastrój, i przypominał ruchami, że pamięta, jak długo się nie widzieliśmy. Gdy szczególnie się cieszył, to skakał, ale obok nas, nie na nas. Pojmował, że jest zbyt duży i silny, jak na ludzką miarę. Nie tylko czuł, lecz także rozumiał nas lepiej, niż my jego. Zawsze wiedział, co właśnie czujemy i zaraz zrobimy, my zaś, co on – to już niekoniecznie.
Dawaliśmy mu jeść co dobę, ale czasem się spóźnialiśmy i nie jadł nawet trzydzieści sześć godzin, miewał też raz w tygodniu głodówki. Nie szkodziło mu to jako psu dość pierwotnemu. Ktoś z nas przyniósł mu jedzenie i nałożył do miski, ale on nigdy nie zaczynał jeść od razu. A to odprowadził przynoszącego jedzenie do wyjścia, a to się przeciągnął czy zajął jeszcze czymś innym. Często zostawiał sobie część jedzenia w misce na później. Kość, którą dostawał raz w tygodniu, zakopywał w ziemi na jakiś czas, żeby skruszała i nabrała dla niego miłego, a dla nas nieznośnego aromatu.
Sprawił nam razem i każdemu z osobna tyle radości, ile zaznaliśmy od mało kogo. Do dziś nie wiemy, kto z nas w końcu był tym – jak mówią – „jednym” panem czy „jedną” panią dla niego. Każde z nas miało z nim swoją specjalną relację.
Raz jakoś w 2022 roku, gdy już urósł, dostał dość dużego ropiejącego gruczolaka na szyi. W lecznicy polecony weterynarz poddał go narkozie i narośl usunął. Obcy nie mógł przy nim nic zrobić, o ile nie podał mu anestetyku, chyba że przez ogrodzenie, gdy ktoś z nas przyciskał go po drugiej stronie do płotu – wtedy świadomemu Vaderowi można było wbić od zewnątrz igłę ze szczepionką. Niedawno wyrosło mu coś podobnego na przednim prawym łokciu. Jego hodowca zawsze nam radził, żeby psa tej rasy, o ile to możliwe, weterynaryjnie nie naruszać. Ale narośl rosła, brzydko wyglądała i ropiała. Zawieźliśmy go więc z Ulą w to samo miejsce, już do innego, ale także poleconego weterynarza. Vader, najbardziej nieustraszony z nieustraszonych, który w obronie każdego z nas na niedźwiedzia by się rzucił, trząsł się, wchodząc do środka; przeczuwał to, czego my nie przeczuwaliśmy. Długo i mocno walczył, żeby po zastrzyku nie usnąć. Żegnał się z nami, którzy go przytrzymywaliśmy, zwłaszcza w czasie zakładania wenflonu, nieświadomi momentu.
Jak powiedział nam lekarz, który go operował, gdy go wybudzali, zatrzymało się mu serce. Nie odratowali go. Kiedy go tam wieźliśmy, 10 października, to ufał nam, że go nikt nie skrzywdzi, mimo że to przeczuwał. My, ludzie, uważamy, że to nasze życie jest kruche. A to życie psów jest kruche. Mentalnie są nam tak bliskie, bardziej z naszego świata, ale kruchością swego istnienia są od nas odległe niczym stworzenia z jakiejś innej, gwałtowniejszej i okrutniejszej rzeczywistości.
Przywieźliśmy go martwego samochodem. Zanieśliśmy go z Miłkiem przed wejście do domu, gdzie go małego witaliśmy. Wykopaliśmy mu łopatami grób w ziemi niedaleko domu. Przyjechała Monika ze swoimi synami Pawłem i Michałem, by go pożegnać. Łzy nam płynęły, płakaliśmy tego dnia do nocy, czuwaliśmy przy nim i wspominaliśmy go z winem i whisky we trójkę: Ula, Miłek i ja, a Tomek zagranicą, gdzie akurat przebywał. Przez całą noc leżał przed domem martwy i przykryty kocem, którym bawił się tyle razy, kiedy był mniejszy. Padał na niego deszcz, przed którym za życia lubił się chronić pod dach. Następnego dnia, przed południem, nadal ze łzami w oczach, płacząc pochowaliśmy go. Razem z nim złożyliśmy do grobu jego zabawkę, którą lubił, kiedy był młodszy, i parę innych sentymentalnych przedmiotów. Padło kilka słów o tym, jaki był czuły i nieustraszony.
Liczył sobie raptem niecałe cztery lata. Mógł żyć nawet trzy razy dłużej. Nie odżałujemy tego.
Odszedł i złamał nam serca. To on zakończył naszą „genialną epokę”. Wiedzieliśmy od początku, że go kochamy, ale nie wiedzieliśmy, że tak mocno, do bólu i do rozpaczy. Miłek zdecydował, że gdy weźmiemy nowego psa tej samej rasy, także ze względu na Ajszę, która osowiała na dobre, to nie damy mu na imię Vader. Ten był jeden, jedyny.
Napisał 14–15 października 2024 roku Wiesław, konsultując się z Ulą, Tomkiem i Miłkiem