zyznowski.pl - wydawnictwo i księgarnia online

Trwanie przy głupstwie daje mądrość

17 maja&5b58+02:00;2013 | 0 komentarzy

Poniższy tekst to jedna z moich prób pozostawienia śladu myśli, odczuć, nastrojów, atmosfery, którymi żyję. Na tym blogu wykonałem już ponad sto takich prób i mam wrażenie, że dopiero zaczynam. Jedni zaznaczają siebie pisaniem i ich liczba zastraszająco rośnie dzięki nowoczesnym narzędziom, inni tego nie robią. Nie wyzbyłem się jeszcze zdziwienia, że nikt z moich znanych i nieznanych mi przodków nie zostawił jakichkolwiek wspomnień. Co prawda dziadek Franciszek Szymoniak od strony mamy Heleny, który był analfabetą, musiałby wspomnienia dyktować. Nie rozważył, po jak krótkim czasie znika cień tego, kto się nie zaznaczył trwalej niż tylko w pamięci znających go osób.

W biografii Marek Edelman. Życie. Do końca autorstwa Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetko czytamy, że w warszawskim getcie jako pierwsi spośród Żydów zginęli „rozśpiewani chasydzi”, „wierzący Żydzi”, którzy „zostawili wszystkie święte księgi i prosto z bożnic poszli na zagładę”. Edelman wspominał: „Zostawili wszystko otwarte i poszli. Grupy polityczne zakopały swoje archiwa, część się znalazła, część nie, instytucje kulturalne zrobiły podobnie: część materiałów wywiozły na aryjską stronę, część schowały, no różnie. A oni – nic. […] Pan Bóg się od nas odwrócił, więc giniemy i nic po nas nie zostaje. Religia odeszła…” [tamże, s. 137 i 138]. Jeśli Żydzi ci nie zostawili po sobie trwalszych śladów ze względu na poczucie zawodu sprawionego im przez Boga, to w ten sposób jednak wyrazili wiarę w niego. Nie chcieli zapobiegawczo, na przykład na wypadek obojętności Boga wobec ich losu, dokumentować swoich istnień oddanych Mu i porzuconych przez Niego. Nie chcieli dawać o Bogu niekorzystnego świadectwa. Nie chcieli próbować, czy takie świadectwa się Jemu spodobają. Woleli zostawić księgi i bożnice służące do chwalenia Boga bez jakichś osobistych uzupełnień.

Kiedy Antoni Kępiński dowiedział się o swojej śmiertelnej chorobie, począł kompulsywnie spisywać to ze swojej unikalnej specjalistycznej wiedzy, czego nie zawarł we wcześniejszych książkach. Moja mama czas spędzony w szpitalu na oczekiwanie operacji, której nie przeżyła, co brała pod uwagę, spędziła, oprócz przyjmowania odwiedzin najbliższych, na intensywnym głoszeniu dobrej nowiny, w którą wierzyła i na rozpowszechnianiu (rozdawaniu) czasopism religijnych, tłumaczących Księgę Biblię w sposób, który hołubiła. Dodatkowo pobudzało ją to, że właśnie wtedy (w 1988 roku) świadkowie Jehowy w Polsce przeszli z czarno-białych – praktycznie powielaczowych – broszur na nowoczesne kolorowe druki. Kiedy ją odwiedziłem na kilka dni przed operacją, biła w oczy jej radość, a może radosność, z głoszenia nowiny innym pacjentom, kontrastująca z położeniem, w którym się znajdowała. Była jak dziecko, które jeszcze nie zdążyło zrozumieć, że „W gruncie rzeczy istnieją tylko książki. Księga jest mitem, w który wierzymy w młodości, ale z biegiem lat przestaje się ją traktować poważnie” [Bruno Schulz, Księga III]. Była jak dziecko, które nie dorosło do pisania swojej Księgi – dla innych tylko książki, a tym bardziej nie dorosło do opisania wyobraźni swego dzieciństwa.

„Kontynent Miłosz” zostawił po sobie twórczy ślad wielkości kontynentu właśnie. Mimo to pisze on w Ziemi Ulro nieco egzaltowanie: „Nie każdemu jednak sądzone pamiętniki spisywać i na pewno nie mnie. A dzieje się tak dlatego, że obolała jest moja pamięć, wysmagana, pobita, posiniaczona i że boję się przeszłości, jak kiedyś bałem się tej stronicy w podręczniku historii naturalnej, na której była przedstawiona hiena przednimi nogami stojąca na grobie” [Ziemia Ulro, Znak 2000, s 34]. Dalej Miłosz pisze o swoim niezgadzaniu się z własnym życiorysem, strasznych czasach, w których przyszło mu żyć, kolektywnej hańbie, w której uczestniczył, swojej mętności, kiedy rozmawiał z Gombrowiczem po polsku. Zasadniczo biję czołem – może przede wszystkim przed dziełem Miłosza – ale także przed jego postacią o tak tytanicznej [czytaj: przedolimpijskiej] pracowitości. Tu jednak podejrzewałbym go o uczciwość tego rodzaju, która nie pozwoliła mu wspominać bezpośrednio i systematycznie mętnych postaw przyjmowanych w przeszłości, zwłaszcza podczas wojny i zaraz po niej, ale także później. Szkoda, że nie zdobył się na uczciwość, która pozwoliłaby mu wspominać to, o czym nie powiedział w swoim dziele.

Ks. Jan Dukała CM jest misjonarzem, historykiem Kościoła i byłym wieloletnim redaktorem półrocznika Zgromadzenia Misjonarzy „Nasza Przeszłość”. Poświęcił on dziesiątki tysięcy godzin żmudnej pisarskiej i redakcyjnej pracy na rzecz historii Kościoła i swego Zgromadzenia. O ile wiem, nie spędził natomiast żadnej godziny nad pisaniem wspomnień na swój temat.

Niegdyś słuchałem z największym zaciekawieniem, jak wspominał o jakże obcym mi świecie misjonarzy. Jego ponadpółwieczna służba misjonarska w kilku krajach, ustrojach państwowych i epokach Kościoła w jego oczach jednak nie zasługuje na choćby krótki opis. Ostatnio przetłumaczył z francuskiego i opracował kilkaset stron listów Założyciela Zgromadzenia Misjonarzy, św. Wincentego a Paulo. Tłumaczenia te stały się podstawą pięknie wydanego przez Polską Prowincję Zgromadzenia Księży Misjonarzy dwutomowego i dwujęzycznego dzieła Misja Polska w Pismach Wincentego a Paulo i Ludwiki de Marillac 1651-1660. Zawarte tam listy mają w większości charakter pasterski, zarządczy, wychowawczy i dotyczą Polski. Stanowiąc malutką część niezachowanego w większości olbrzymiego dorobku epistolarnego Wincentego a Paulo (30 tysięcy listów), często mówią o rzeczach całkiem błahych.

O pomnikach stawianych ludziom przez nich samych lub przez innych Jan Dukała CM wie sporo. W końcu tym drugim zajmuje się od dawna. Kiedyś wspomniał mi w rozmowie, że prowadzone przez misjonarzy liceum w Krzeszowicach jest „żywym pomnikiem” dla jego fundatorki, domyślam się, że w opozycji do „martwych pomników”, jakimi są dla autorów ich teksty. Swoją kilkuletnią kwerendę i pracę nad tekstami listów świętego a Paulo ks. Dukała podsumowuje na dziewięciu stronach wstępu Od tłumacza. Zawarł tam uwagi o charakterze historycznym, redakcyjnym, translatorskim, technicznym oraz podziękowania. I nie dzieli się z czytelnikiem ani jedną osobistą refleksją o temacie, nad którym pracował tak długo. Nie dowiadujemy się, przynajmniej nie wprost, co badacz sądzi o przedmiocie swych studiów i jaki ma do niego stosunek. Jawi się relacja: jak najwięcej Założyciela Misji i jak najmniej jednego z jej wykonawców. Oświetlony początek sprzed kilkuset lat jako punctum i tło trwające wieki. „Prawdziwy skarb Zgromadzenia w Polsce w postaci rękopisu listów i dokumentów Założyciela” [tamże, t.1, s. 11] i tłumaczenie na polski jako dodatek do tekstu oryginalnego przeznaczonego do ewentualnego cytowania. Każde słowo jednego Wychowawcy liczące się więcej niż opisy wielu żywotów jego wychowanków. Zdanie autorstwa a Paulo z jednego z listów: „Nie mam żadnej sprawy, którą chciałbym ci przedstawić” [tamże, t.1, s. 385] zasługujące na lepsze miejsce w książce niż to, co najważniejszego moglibyśmy się dowiedzieć od opracowującego owo zdanie.

W Biblii czytamy: „W niczym przecież nie byłem mniejszy od wielkich apostołów, chociaż jestem niczym”. Jaka ciekawa epoka! Świat ks. Dukały funkcjonuje równolegle do świata blogerów bełkoczących w sieci, do których i ja się zaliczam. Choć tyle, że ks. Dukała nie poszedł w ślady jednej ze swoich poprzedniczek – tłumaczki Wincentego a Paulo, o której pisze: „Tom na Tamce. W Archiwum Warszawskiej Prowincji Sióstr Miłosierdzia przechowuje się rękopis w twardej oprawie bez sygnatury. Jest paginowany. Zawiera osiemset siedemdziesiąt stron zapisanych jedną ręką. Była to zapewne ręka siostry miłosierdzia, która chciała pozostać anonimowa. […] Anonimowa szarytka dokonała najpewniej przekładu całości” [tamże, t.1, s.12 i 13]. Choć tyle, że blogerzy w większości bełkoczą anonimowo.

Bruno Schulz pisze w liście do Stanisława Ignacego Witkiewicza: „Do jakiego rodzaju należą Sklepy cynamonowe? Jak je zaklasyfikować? Uważam Sklepy za powieść autobiograficzną. Nie dlatego tylko, że jest pisana w pierwszej osobie i że można w niej dopatrzyć się pewnych zdarzeń i przeżyć z dzieciństwa autora. Są one autobiografią albo raczej genealogią duchową kat’ exochen (w najwyższym stopniu – WŻ), gdyż ukazują rodowód duchowy aż do głębi, gdzie uchodzi on w mitologię, gdzie gubi się w mitologicznym majaczeniu” [Bruno Schulz, Księga listów, słowo/obraz terytoria 2008, s. 99]. Zdaje się, że Schulz pisał autobiografie trzech rodzajów. Jedną najwyższych lotów – opowiadaniami i powieścią Mesjasz, która zaginęła – ale może się jeszcze odnajdzie. Drugą bardziej bezpośrednią i systematyczną – listami, które w większości też zaginęły. Trzecią – rysunkami, tylko nieco mniej genialnymi niż jego proza. Wyżej cytuję fragment jednego z zachowanych listów. Jeśli założyć za Miłoszem, że wartość literacką mają tylko wypowiedzi pochodzące z serca i że wszystko, co z serca jest autobiograficzne, to (wartościowa) literatura miałaby tylko autobiograficzne treści.

Pisać o sobie, nawet do szuflady – którą obecnie jest właściwie internet – chyba warto. Może kiedyś w przyszłości będą wskrzeszać z martwych. Najpierw ze szczątków cielesnych, co wskazywałoby na ograniczenia kremacji w tym względzie. Potem z tekstów pisanych z serca. Jeszcze później z wszystkich tekstów – byle nie plagiatowanych. Na samym końcu – z imienia i nazwiska, byle poprawnie zachowanych.

(W długi weekend majowy 2013 roku, Siercza)

Wiesław Żyznowski

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Koszyk0
Brak produktów w koszyku!
0