27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
Zaciekawiło mnie powiedzonko zasłyszane od pewnego znanego fotografa, skądinąd palacza. Powiedział: „Dopóki używka sprawia przyjemność, to nie szkodzi” (a zakładamy powszechnie, że używki szkodzą aż miło). Dodajmy od razu dla jeszcze-nie-używkujących, że jak się akurat jest w trakcie używkowania, przyjemność przechodzi faktycznie dość szybko, przynajmniej ta pierwsza, klasyczna przyjemność – to znaczy odczuwana przez ciało. Tylko, niestety, to jakoś umyka. Smakuje pierwszy kieliszek, może jeszcze drugi. A tak naprawdę smakuje pierwszy łyk, może jeszcze drugi. Coś już dawno przestało być przyjemne, my jednak nie przestajemy ze względu na pamięć przyjemności z początku, innymi słowy, ze względu na to, że przyjemność płynie już nie z ciała, tylko z umysłu. Tak na marginesie, odwrotnie jest z aktywnościami zdrowymi (do końca i na pewno): najpierw trudność, później wzrastająca przyjemność, aż po zmęczenie (przyjemne). Wracając do powiedzonka, załóżmy zatem, że używkowanie dość szybko przestaje być przyjemne, ale kiedy naprawdę zaczyna szkodzić? Od początku czy od momentu, kiedy przestało być przyjemne? To drugie byłoby dobrą wiadomością dla używkowiczów, mogliby dużo, byle w małych ilościach, tym bardziej wolno-zapalający-się.
Ale jak to sobie tłumaczyć? Argumentem o ciele? Żywy organizm (zawsze delikatny, innych nie ma) odczuwa coś jako przyjemność, póki jest to dla niego dobre, ale kiedy już przestaje być dobre, on też to odczuwa i reaguje, sygnalizując to. Ale to, co już niedobre dla niego, nie musi być od razu niedobre dla duszy (specjalistki od przyjemności, ale i od cierpień). Stąd jakże często ona chce dalej, a później to już tylko „takie niedobre, a tata musi”. Z kolei dumanie innego rodzaju wskazywałoby chyba na to, że jednak szkodzi od razu. Załóżmy, że to nie ciało zaczyna, tylko nasza specjalistka dusza. Bierze ją na wprawienie się w nastrój, a że nie wychodzi jej to bez dania sobie w ciałko, to sobie daje. Nie wychodzi jej tak, jak powinno: samej, bez dopalania. A nie-powinno-ść to siostra, najdalej kuzynka szkodliwości. Czyli prościej: ze zdrowego ducha zdrowe ciało.
Z tego wszystkiego zapamiętam jedno. Żebym chociaż zauważał ten zagłuszany (najczęściej gadaniem, nie rozterkami duszy), delikatny sygnał, że to już dość.
Wiesław Żyznowski
ddC2ve fzybxvgovzqx
Nie muszę wkładać ręki do ognia, żeby wiedzieć, że się poparzę.
Wszystko pięknie, ale póki się nie spróbuje, nic nie można powiedzieć
.
Z używkami jest przyjemniej, wiadomo. Ale tez nie sposób nie mieć przy okazji świadomości tego, że co przyjemne, nie zawsze zdrowe. W myśl zasady, że „mnie złe nie weźmie” brniemy w używkowanie, czasem świadomie, czasem mniej. Ostatnio natknęłam się na opis autorstwa Witkacego, jak reaguje jego ciało na różne narkotyki. Opis tak dokładny, ze aż nie sposób uwierzyć, że z autopsji. I to z autopsji pod wpływem. Nieprawdopodobne wydało mi się to, że przy świadomości wszystkiego, co dzieje się z ciałem (wizje, halucynacje itepe) dusza upatruje w tym swój rozwój i możliwość pogłębienia spojrzenia na rzeczywistość. Bo przecież taka wizja to złuda, nawet najbardziej zakręcona, wynaturzona, odjazdowa, superświetna ciągle pozostaje złudą. Ale nigdy nie byłam genialnym pisarzem, ani nigdy nie brałam narkotyków, więc teraz teoretyzuję. Jak bardzo trzeba zadziałać na ciało, żeby zadowolić duszę? Niestety z każdym nowym odcinkiem procesu używkowania coraz bardziej. I właśnie to „coraz bardziej” sprawia, że zagłuszamy ciche „już wystarczy” naszego ciała.