zyznowski.pl - wydawnictwo i księgarnia online

Na kilkuset zapisanych stronicach opowiadań, które zostawił Bruno Schulz, znajduję wyjątkowo często, niemal ciągle, fragmenty jeżące mnie. Poraża mnie jego wyobraźnia i idący z niej opis. Schulz daje wiele wizji tego, co ja być może wcześniej zobaczyłem w bycie lub o czym dowiedziałem się od innych ludzi, czego jednak nie „poznałem” – czyli nie objąłem moją wyobraźnią zdolną wydać opis na moją miarę, bynajmniej nie na miarę Schulza.

Noce w naszym kręgu klimatycznym i kulturowym, do którego należy także Drohobycz Schulza, mają swój nastrój, zależny od pory roku i pogody. Mnie najbardziej niosą noce lipcowe, między innymi dla ich aury, krótkości, młodzieńczych wspomnień. Ten niezrównany w języku polskim mistyk codzienności, urodzony 12 lipca, Schulz, opowiadanie Noc Lipcowa (ze zbioru Sanatorium pod Klepsydrą) zaczyna tak:

Noce lipcowe poznałem po raz pierwszy w roku mej matury, podczas wakacyj. Dom nasz, przez który dzień cały przewiewały poprzez otwarte okna powiewy, szumy, połyski gorących dni letnich, zamieszkał nowy lokator, maleńkie, dąsające się, kwilące stworzonko, synek mojej siostry. Sprowadził on na nasz dom pewien powrót do stosunków prymitywnych, cofnął rozwój socjologiczny do koczowniczej i haremowej atmosfery matriarchatu z obozowiskiem pościeli, pieluszek, bielizny wiecznie pranej i suszonej, z niedbalstwem toalety dążącej do obfitych obnażeń o charakterze wegetatywnie niewinnym, z kwaskawym zapachem niemowlęctwa i piersi mlekiem nabrzmiałych.    

Kto chce wiedzieć, jak Schulz wyraża swoje „poznanie” nocy lipcowej, musi przeczytać opowiadanie. Piszę te słowa na kilka godzin przed wleceniem pierwszy raz w polską strefę powietrzną mojego wnuczka Pawła Emila, urodzonego 30 lipca, i jego pierwszymi odwiedzinami w naszym domu, któremu nie zaszkodziłoby nieco więcej ze „stosunków prymitywnych” opisanych przez Schulza.

Schulz wszedł w noce lipcowe dzięki cofnięciu się ku pierwotności socjologicznej. Mnie się wydaje, że ja w nie wszedłem odwrotnie: przez rozwój socjologiczny w młodzieńczych relacjach z dziewczynami. Choć zastanawiam się, czy Schulzowskie „poznanie” nie jest możliwe wyłącznie przez cofnięcie się ku pierwotności. Jeśli tak, albo nie „poznałem” wtedy tych nocy, albo jednak z tymi dziewczynami cofałem się ku pierwotności. Opowiadanie genialne, jakim jest niewątpliwie Noc Lipcowa, nie tylko cofa się do pierwotności ludzi, swoistego pra-człowieczeństwa, ale i dotyka jej ważnego elementu.

Takim praelementem w moich oczach w Nocy Lipcowej jest płodność w jej odpychającej skrytości. Czytamy tam pod koniec:

Głucha, gęsta ciemność tłoczyła ziemię, cielska jej leżały zabite jak czarne, bezwładne bydlęta z wywalonymi ozorami, lejąc ślinę z bezsilnych pysków. Ale jakaś inna woń, jakiś inny kolor ciemności zwiastował dalekie zbliżanie się świtu. Od zatrutych fermentów nowego dnia puchła ciemność, rosło jak na drożdżach fantastyczne jej ciało, bujało w kształty obłędu, przelewało się przez wszystkie koryta i dzieże, kisło w pośpiechu, w panice, ażeby świt nie zaskoczył jej na tej rozpustnej płodności i nie przygwoździł na wieki tych wybujałości chorych, tych potwornych dzieci samorództwa, wyrosłych z cebrów chlebowych nocy jak demony kąpiące się parami w dziecinnych wanienkach.

Płodność iści się skrycie, rozpustnie, nie najładniej, pośpiesznie, zanim nie zdusi jej jawność, odkrycie, światło dzienne. Płodność, niech będzie samoródcza, to jest powstawanie czegoś więcej z mniej tego samego, samorzutne, samoistne mnożenie się. Inaczej niż eleganckie, boskie coś z niczego (ex nihilo). Płodność jest nieprzewidywalnie obłędna, nieładnie potworna, intrygująco demoniczna. Za każdym razem, kiedy na świat przychodzi nowy twór mnożności bytu, na przykład żywe stworzenie, świat trochę się dziwi i stawia opór, że to jeszcze raz po tylu wcześniej. Wszystko, co nowe, świat ma skłonność traktować jako obłędne, odstające od dotychczasowych norm, nawet jeśli wszystko, co na świecie, jest indywidualne i ma własną niepowtarzalną normę. Świat stawia opór nowo przychodzącemu nań, w końcu to zawsze wepchnięcie się czegoś nowego między to, co dotychczas było i nadal jest, a musi ustąpić miejsca temu nowemu. Stąd samoródcza zupa bulgocze cichutko, ale mocno, skrycie, w ciemności, podejrzanie, w sposób nieprzyjęty powszechnie jako milutki. Ale sposób skuteczny we wrogim otoczeniu, więc koniecznie szybki, silny, narzucający się, zaskakujący zawsze od nowa. Aż taką stale powtarzającą się w bycie skuteczność może napędzać tylko wielka przyjemność i bardzo ważna dążność tych rozpustnie rozmnażających się, płodnych. Twory płodności zawsze zaskakują świat, zawsze przynoszą nowe. Niczym demon płodność jest nieuchwytna, nieprzewidywalna, nielegalna, w świecie pojawiają się tylko jej twory, ona sama nigdy. Bo ona jest zbyt konieczna i specyficzna dla naszego świata.

Czytamy w innym opowiadaniu Schulza, Martwym sezonie:

Ten twór jego rąk nie od dziś zaczynał – dorastając – napierać nań z dnia na dzień coraz natarczywiej, przerastać go groźnie i niezrozumiale. Był on dla niego nadmiernym zadaniem, zadaniem nad siły, zadaniem wzniosłym i nieobjętym.

Ogrom tej pretensji przerażał go.

To, co nowe, napiera na to, co zastane, ale zanim zdąży to wyprzeć, odstawić, ostatecznie zastąpić, zaczyna być napierane przez jeszcze nowsze, i dalej tak samo. Pawełek Emilek praktycznie wszystkich w rodzinie przesunął gdzie indziej, niż dotychczas byli. Oto jest w świecie jego śliczność, słodkość i absorbowanie najbliższych przez długie lata, powstałe na drożdżach z bajki, która zasługuje na odrębną opowieść.

Wiesław Żyznowski

Koszyk0
Brak produktów w koszyku!
0