zyznowski.pl - wydawnictwo i księgarnia online

 

Istotę tego wieku, jego zaletę, wadę, siłę i słabość, a także to, jak jestem w tym czasie postrzegany, określam tak:

Nie jestem ani młody, ani stary – w oczach innych, bo sam oczywiście czuję się młodo, jak wszyscy w moim wieku i wszyscy ludzie w ogóle.

Wiele atrakcji, które świat oferuje młodym i starym, nie jest już albo jeszcze dla mnie. Przywileje, ulgi, zainteresowanie, sympatia, serdeczność, miłość, współczucie, czas wolny – to nie dla takich jak ja. Dla mnie są: robota, obowiązek i odpowiedzialność, co prawda przyprawione czasem szacunkiem i często grzecznością zwaną życzliwością. Młodzi są piękni, słodcy, pociągający, mało winni, patrzący w przyszłość i niewiele jeszcze mogą. Starzy są raczej brzydcy, czasem tłuści, obleśni i odpychający, interesujący tylko dla innych starych, mają nieświeże winy na sumieniu, są zanurzeni w przeszłości i niewiele już mogą.

Mój wiek sprawia, że w oczach innych jestem nijaki, wszystkiemu winny, za wszystko odpowiedzialny i wszystko mogę, a nawet muszę móc. Jestem w sytuacji, w której mną osobiście interesują się tylko najbliżsi, za to wszyscy traktują jako oczywiste, że mogę wiele zrobić i powinienem harować jak wół w celu dostarczania tego, co potrafię, światu składającemu się głównie z młodych i starych. Mogę sobie czerpać z tego dowolnie dużo satysfakcji osobistej, płynącej z zaspokojenia ambicji, tylko że to mało kogo obchodzi. Jaki jest osobnik w sile średniego wieku, zdążyło się ujawnić w rysach jego twarzy, wystarczy na nią spojrzeć, po co drążyć więcej i interesować się nim w całości?

Świat uwierzył w prawdziwą i korzystną tylko dla prawników paremię mówiącą: „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Wyobrażam sobie przybierających świętoszkowate i skupione miny biznesmanów branży prawniczej zwanej „sprawiedliwością”, jak zapominają jak zwykle dookreślić tego, co w praktyce wszystko zmienia, w tym przypadku tego, że chodzi o upupianie „i chcących, i mogących”. A w wieku 50+ właśnie jeszcze dużo się chce i jeszcze więcej może, w przypadku wielu – najwięcej. Omijają tę zdradliwą rafę łączącą możność i wolę okresy: młodość, która kończy się dobrze po czterdziestce i starość, która potrafi zacząć się dobrze przed sześćdziesiątką. U wielu te dwa okresy się zazębiają: albo młodość przechodzi od razu w starość, albo oba trwają jednocześnie – niektórym udaje się ta sztuka nawet przez całe życie, w każdym razie chodzi o zostawianie innym „siły wieku” i jej pracowitej nijakości.

Kiedy miałem kilkanaście lat, mój tata będący po pięćdziesiątce, jak ja teraz, pewnego razu uciął sobie przy czymś koniec palca wskazującego prawej dłoni. Z tej przyczyny zrobiło mi się go żal, ale dość płytko i na krótko, praktycznie nie bardziej niż, dajmy na to, kiedy któreś z moich dzieci, będąc jeszcze małe, bęcnęło i obdarło sobie kolana. Zresztą w ostatnim etapie życia mojego taty, który trwał 12 lat, kiedy samotny chorował, niedomagał, cierpiał, przy współczuciu mu zawsze pojawiało się u mnie przeczucie, że na pewno da radę. Zawsze liczyłem na to, że był nie do zdarcia i równocześnie mało potrzebował dla siebie, jak to prawdziwy mężczyzna i ojciec.

Bardziej filozoficznie. Człowiek jako Arystotelesowe zwierzę rozumne obcuje z dwiema sferami. Ta subiektywna, w pewnym sensie zwierzęca, jest wszystkim tym, co unikalne dla jednego człowieka – chodzi o jego indywidualne, prywatne, osobiste życie, właściwe tylko jemu i wraz z nim przemijające. Subiektywność człowieka jest tym, co go czyni jednostką – różną od pozostałych. Sfera obiektywna, tworzona przez (wielu) ludzi, jest wspólna więcej niż jednemu człowiekowi, w pewnej części wspólna wszystkim ludziom, jak na przykład zdolność do wyrażania się językiem. Czasem nazywa się ją tym, co oczywiste, powszechne, obowiązujące, z angielska to common sense, „wspólne rozumienie”, „wspólny sens”.

Człowiek rodzi się, pozostaje przez większą część życia i umiera subiektywny. Obiektywności i posługiwania się nią uczy się on długie lata, wpierw w szkołach, potem w życiu dorosłym. Ludzie w bardzo różnym stopniu opanowują obiektywność, niektórzy prawie wcale – pozostając zawsze osobami prywatnymi – inni uczą się ją zauważać, wykorzystywać, określać, operować nią, a najwybitniejsi potrafią ją tworzyć lub odkrywać – wybór spośród tych dwóch określeń zależy od światopoglądu. Niezależnie od zdolności do rozumienia i posługiwania się obiektywnością przynależnych danej jednostce, szczyt człowieka w tym zakresie przypada właśnie na szóstą i czasem na siódmą dekadę życia. Platon nie pomylił się, pisząc, że rządzący w państwie powinni mieć minimum 50 lat.

Ot, dylemat pięćdziesięciolatka plus:

Z jednej strony można pławić się we własnej już dość dobrze rozwiniętej subiektywności, inaczej – we własnej, starzejącej się „mojości”, nurzać się w niej z dala od innych, co gorsza budzić tym samym nie tylko niesmak, ale i podejrzenie bycia „idiotą” w sensie pierwotnym – osobą prywatną stroniącą od spraw publicznych, widocznie nie znającą się na nich. Z drugiej strony można zajmować się sferą publiczną, a więc „innością” (innych ludzi), to jest być pożytecznym publicznie, być użytecznym dla innych bardziej niż dla siebie kosztem reszty swojego nie tak starego jeszcze życia. W tym wieku można wybierać między czymś trochę milszym, o czym jednakże nikt oprócz najbliższych nie wie i nie chce wiedzieć, a czymś mozolnym, o czym można głosić światu obciążonemu obecnie ponad miarę wszelakim głoszeniem, ale co niestety ma mniejsze osobiste znaczenie, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Pięćdziesięciolatek plus jest w życiowym momencie „ani, ani”:

Ni młodość, ni starość

Ni namiętność, ni obojętność

Ni zdrowie, ni choroba

Ni kara, ni nagroda

Ni w górę, ni w dół

Ni dupa, ni ch…

Zgodzę się, że taka osoba zdaje się być w najniższym punkcie krzywej życiowej, którą można zobrazować literą „U”, o ile zmienić tę literą na znak bliższy literze „Ɩ”, z dużo krótszą, drugą odnogą wznoszącym się na prawo po obniżeniu i o ile ograniczyć to obrazowanie do relacji tej osoby z otoczeniem. Z dołka wieku średniego raczej się nie wychodzi na tak długo, jak się żyło przed wejściem weń.

Wszystko, o czym wyżej piszę tylko pozornie gorzko, jest na temat: pięćdziesięciolatek plus a świat. Zupełnie inaczej i dużo lepiej przedstawia się w moich oczach jego relacja z sobą samym i z najbliższymi. Akurat mnie z sobą samym, jako istotą rozumną i czującą, i z najbliższą rodziną, jako tym bardziej istotami niż osobami dla mnie, jest z upływającym czasem coraz lepiej. Mój życiowy przypadek obrazuje lepiej coś na kształt znaku, co prawda oryginalnie pisanego od prawa, ale dla mnie czytanego od lewa: ”ﻝ„– rozkosz wczesnego dzieciństwa, dołek młodości, późniejszy wznios, utrącenie na końcu (wspólne wszystkim żywym ludziom).

Takie podejście pozwala mi się bawić przez codzienny mozół i pot ciągłym nierozstrzyganiem banalnego dylematu szóstej dekady życiowej: żyć wbrew innym po swojemu czy wbrew sobie po inszemu. Ostatecznie liczy się nie tyle wysiłek i reakcja otoczenia, dylemat i jego nierozstrzygnięcie czy zabawa tym wszystkim, co raczej poczucie, że można się bawić, a może tylko poczucie, że można z tej zabawy zrezygnować – stan psychiczny, który jest delikatny, niepozorny, niezauważalny, jakkolwiek nie aż tak ulotny, także nieprzeliczalny na nic innego, i co najważniejsze, lepiej, żeby się nim nie interesowało zbyt wielu. Ale może o tym napiszę więcej, jeśli nie zapomnę, na moje następne urodziny, będą one ciągle pięćdziesiąte plus.

 

Wiesław Żyznowski

28 maja 2016 r., Hat Yai

Koszyk0
Brak produktów w koszyku!
0