zyznowski.pl - wydawnictwo i księgarnia online

Ta sama, od zawsze łemkowska, mała wioska – Olchowiec w Beskidzie Niskim.

W zasadzie jesteśmy z Ulą, Tomkiem i Miłkiem z Nią spokrewnieni. Wcześniej o Niej tak nie pomyślałem. Kupiliśmy od Jej rodziny i przysposobiliśmy dla siebie na dom wakacyjny drewnianą chyżę łemkowską, w której się urodziła, wychowała, postanowiła wyjść za Franciszka, spędziła ostatni panieński czas. Chyża ta zawsze towarzyszyła jej fizycznie – wyprowadziła się z niej kilka domów dalej – a także zapewne we wspomnieniach, kto wie, czy nie najlepszych, jakie miała. Nie odwiedzała nas w swoim rodzinnym domu zbyt często, to my odwiedziliśmy ją w jej nowym domu. W wielkim mieście to nie ma takiego znaczenia jak w malutkiej wioseczce. Pamiętam te jej pierwsze i chyba jedyne odwiedziny – ich sens zrozumiałem później – kiedy przyszła wraz ze swoim mężem Franciszkiem, bratem Jankiem, jego żoną Iwonką i ich mamą Marią zaraz po tym, jak pierwszy raz przyjechaliśmy do tego domu na pobyt wakacyjny czy może weekendowy. To wtedy byli mieszkańcy domu przekazali go nam symbolicznie, wcześniej zrobili to pod względem prawnym i fizycznym. Natomiast dom nadal należy emocjonalnie do rodziny Buriaków. Nie można nikomu przekazać emocji, przeżyć, wspomnień. Ale dom ten należy emocjonalnie już także do naszej rodziny. Dom rodzinny to jakby członek rodziny, dom nieodczuwany w ten sposób nie jest rodzinny, a najwyżej zamieszkany przez rodzinę. Dom rodzinny Jasi należy emocjonalnie do dwóch rodzin, Buriaków i Żyznowskich. Jasia jest naszą Krewną przez wspólny dom.

Jeśli po śmierci sprawiedliwość dla człowieka jest inna niż równość nieistnienia, to Jasia jest tam po dobrej stronie. Była piękną, czułą kobietą o łagodnej duszy, delikatnych rysach twarzy, dźwięcznym głosie i smukłej sylwetce. Zawsze tchnęła jakąś dziewczęcością, jakby miała przed sobą jeszcze dużo dobrego. Poznałem ją wystarczająco wcześnie, by móc spojrzeć na Nią jak na kobietę, której niczego nie brakuje. Żyła 58 lat. Urodziła i wychowała trzech synów, jednego dorodniejszego od drugiego, doczekała się czterech wnuczek od najstarszego syna. Póki mogła, prowadziła duży dom i gospodarstwo. Zaczynała zastawiać stół, zanim gość się dobrze usadowił na drewnianej ławie pod oknem, czy był zapowiedziany czy nie. Była spośród tych, których organizmy zadziwiają, żyjąc długie lata wbrew tylu wyniszczającym je chorobom, niejako ponad swój fizyczny stan. Od młodości cierpiała na przewlekłą, metaboliczną chorobę powstałą wskutek powikłań po przebytej grypie. Całe swoje dorosłe życie przeżyła w nieludzkim reżimie osobistym, między innymi dietetycznym, na lekarstwach, często przez długie tygodnie w szpitalach. Ta jedna choroba pociągnęła wiele następnych, w tym niemal całkowitą utratę wzroku, przeszczep organu, wreszcie amputację nogi. O swoich postępujących chorobach mówiła chętnie, z pogodnym dystansem, czasem żartobliwie, niczym lekarz rozpatrujący abstrakcyjne przypadki, które się komuś zdarzają, gdzieś daleko, nie naprawdę. Swoje stany chorobowe podzieliła prosto: na te wcześniejsze, umożliwiające zajęcie się sobą – jakkolwiek uciążliwe – to jest: pozwalające żyć, i na ten ostatni, nie pozwalający już żyć.

Nigdy do niej nie dojrzałem. Pewnego długiego jesiennego lub zimowego wieczoru w 1997 roku próbowałem przez dłuższy czas tłumaczyć Jej, ledwo patrzącej na oczy ze zmęczenia, jaki błąd popełniają rodzice Łemkowie mówiący do swoich dzieci po polsku zamiast po łemkowsku i że ona też powinna robić w tym względzie coś, czego nie umiałem określić. Jej synowie byli już co najmniej nastoletni. Kiedy później wielokrotnie Ją odwiedzałem i pytałem, jak się czuje i jak jej zdrowie, a ona odpowiadała chętnie i wyczerpująco, słuchałem uprzejmie i życzliwie, ale niewystarczająco serdecznie i współczująco. Zawsze rozmawialiśmy jak dorosła z niedorosłym. Ostatni raz widziałem Ją tego lata, będąc w Jej posiadłości, z daleka, wyniesioną przez najbliższych przed dom do słońca, prawie niewidzącą i po amputacji nogi. Nie udźwignąłem podejścia do niej, przywitania się, zagadnięcia. Dobrze pamiętam ten moment zawahania się przechodzącego w tchórzostwo. Byłem zajęty pożyczeniem od Jej syna samochodu terenowego, żeby zawieść przyjezdnych potomków wilsznian do chałupiska pozostałego po chyży ich rodziców. Kiedy zwracałem samochód, Ona chyba nadal tam była. Kilka dni później odwiedziła Ją Ula.

x_034_img422 copy

W książce pt. Olchowiec w niskim Beskidzie Urszula Żyznowska napisała pod tym zdjęciem między innymi: „Podobny portret fotograficzny z synkiem Januszem ma Janina Romańczyk z domu Buriak. Zdjęcie wykonano w 1977 roku na tle olchowieckich łąk, na których przed sześciu laty stanęły słupy elektryczne”.

Wiesław Żyznowski

Koszyk0
Brak produktów w koszyku!
0