27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
Pierwsze 25 lat przeżyłem w dyktaturze PRL i już ponad drugie tyle w demokracji III Rzeczpospolitej. Z wiekiem mogę więc tęsknić coraz bardziej nie tylko do odległych czasów, ale i minionych epok. Czuję się równie swojsko w autobusie „ogórku”, co na najbardziej blichtrowych zachodnich imprezach. Żyłem w czasach, kiedy nie było nic, ale wszystko miało znaczenie. Dożyłem epoki, w której jest wszystko i nic nie ma znaczenia. Był więc PRL po platońsku tylko tyranią gorszą od demokracji czy może jednak jakąś mieszaniną tyranii z elementami lepszych od demokracji oligarchii i timokracji? Kiedy byłem chłopcem i młodzieńcem, w Polsce istniała hierarchia społeczna, każdy nie tylko znał swoje miejsce w porządku dziobania i nie tylko sam je uznawał – nie znaczy lubił – ale i jego otoczenie je znało, uznawało i lubiło, jeśli było odpowiednio niskie. Jedni się wspinali, inni osuwali, co w obu przypadkach pociągało rzeczywisty ruch w relacjach z otoczeniem. Awansować w hierarchii można było tylko za sprawą i zgodą stojących w niej wyżej i robiących nowemu miejsce, co było trudniejsze niż teraz, kiedy każdy może się samo-awansować, ale prawdziwsze i trwalsze, a przede wszystkim – mające znaczenie.
W Pogardzie mas Peter Sloterdijk pisze: „Demokratyczny projekt opiera się na decyzji innej interpretacji zróżnicowania ludzi – takiej mianowicie, że odkryte różnice między nimi odrzuca się i zastępuje różnicami tworzonymi”. W demokracji nie liczą się odkrywające się z czasem, wrodzone lub nabyte różnice między ludźmi, bowiem liczenie się z nimi hierarchizuje ludzi naturalnie, więc niedemokratycznie, nie według widzimisię należących do większości. Stanowiący demokratyczną większość, „ruchliwi, zazdrośni, pędzeni ambicjami” małoważni ludzie odrzucają „wysokie poszanowanie czy cześć” wobec niektórych, za to wolą „sprawiedliwy przydział małoważności, której nikomu się nie odmawia”. Zamiast prawdziwych hierarchii preferują oni zmieniające się jak w kalejdoskopie rankingi, w których każdy może się znaleźć – raz niżej, raz wyżej. „Chodzi o uznanie, że różnica między zwycięzcami a pokonanymi na rynkach i stadionach nie poświadcza ani nie rodzi żadnej istotowej różnicy, lecz zawsze stanowi tylko zmienną listę rankingową”. Demokraci nie chcą słuchać o istocie, bo jeśli ona istnieje, to trudno negować jej przewagę nad towarzyszącymi jej przypadłościami, a za przewagą jednego nad drugim idzie hierarchia, szereg, porządek. Demokratyczna rzecz w tym, by „odróżniać się tak, by nie robiło to różnicy”, by jak najbardziej osłabić rzeczywiste różnice między ludźmi, a jeśli już ich rozróżniać, to jak każdy chce, byle jak. Największą przewiną demokratycznej niechęci do różnicowania ludzi jest tłumienie potencjalnego odkrywania się naturalnych i nabytych różnic w ludziach. Nierozróżnianie się, to jest nieodznaczanie się ludzi, zmniejsza ilość znaczenia w sensie ważności i ilość znaczeń w sensie odróżnień.
Ludzie demokratyczni zajadle nie doceniają jednostek wyjątkowych „w dawniejszym sensie”, robiących rzeczy, które może zrobić mało kto lub zgoła nikt, i w tym sensie niezastąpionych i mających znaczenie. Demokraci są horyzontalni, ruszają się bardziej w bok niż w dół czy w górę, a jeśli już robią to ostatnie, pozorują to bez większego wysiłku; takie samo podejście wolą u innych. Elitaryści są wertykalni, interesuje ich u siebie i innych przemieszczanie się w pionie, które kosztuje osobistą cenę.
W tych samych rozważaniach Sloderdijk robi jedno z rozróżnień dotyczących demokracji, w którym ja się dopatruję w miarę mało znanej antytezy określającej różnicę między konserwatywnością a nowoczesnością. „Między odkrywać a tworzyć będą później przebiegać granice stanowiące obiekt najgwałtowniejszych walk: granice między zachowawczością a postępowością, między podległością a samookreśleniem, między ontologicznym postrzeganiem a konstruktywistycznym robieniem na nowo i inaczej, wreszcie między high a low culture”.
Odkrywanie rozumiem jako dochodzenie do tego, co już było wcześniej, tyle że zakryte. Tworzenie to powodowanie, że staje się coś nowego, czego dotychczas nie było. Odkrywanie to pokonywanie zakrycia, przetwarzanie już istniejącego – z zakrytego w odkryte. Tworzenie to powoływanie do istnienia dodatkowego tworu, przykrywanie nowym tego, co było wcześniej. Pisze Schulz o (twórczej) komercji na magicznej „Ulicy Krokodylej”: „[…] Cała ta manipulacja wydaje się czymś nieistotnym, pozorem, komedią, ironicznie zarzuconą zasłoną na prawdziwy sens sprawy. […] Fatalnością tej dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie dobiega do swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisają w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpują się przedwcześnie i nie mogą przekroczyć pewnego martwego punktu”.
Konserwatysta, nie robiąc nowych rzeczy, póki nie odkryje starych, dąży do zmniejszenia ignorancji i naprawienia starych błędów, swoich i obcych. Modernista, robiąc nowe rzeczy, zanim odkryje stare, zwiększa ignorancję i mnoży błędy. Ten pierwszy odnosi się i przetwarza to, co jest starsze od niego i jako pierwotniejsze – bliższe Źródłu. Ten drugi sam aspiruje do bycia źródłem – mało poważnym, bo samozwańczym. Kto ciągle tworzy nowe, nigdy niczego nie zgłębi, więc niczego nie skończy tak, jak trzeba.
Wiesław Żyznowski
Konserwatyści całe życie odkrywają swoją jedną żonę. Demokraci skaczą z kwiatka na kwiatek. Pierwsi zgłębiają jedną dziedzinę, specjalizują się, najzdolniejsi w końcu posuwają ją do przodu. Drudzy potrafią gadać o wszystkim, na niczym się nie znają, są wymownymi dyletantami.