27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
Od dawna chciałem zobaczyć na żywo koncert Cohena i wreszcie ostatnio udało mi się to – w Warszawie. Nie dołączę tu spisu okoliczności tego, dlaczego mistrz ruszył w trasę w wieku 75 lat, bo są znane wszystkim zainteresowanym. Tak samo z opiniami o samym koncercie. Wspomnijmy: zaśpiewał większość swoich najlepszych utworów, zachował się dystyngowanie i powściągliwie, kilkakrotnie prezentował swój zespół z emfazą, nie oszczędzał się, bisował przy stojącej w większości widowni. Wbiegał i zbiegał ze sceny lekko, jak sarenka. Jednym słowem, 75-letni Cohen.
Tylko spróbuję pewnego podgrzewanego przez nas wszystkich co jakiś czas psychizmu i zastanowię się na tym, co on mógł tak po ludzku odczuwać między innymi, dając któryś już tam koncert z (ostatniego faktycznie i także z nazwy) tournee, zaplanowanego bodaj na 30 występów. Wiadomo, że gdyby nie podupadły jego finanse osobiste, nie wyruszyłby. Wszak ostatnio koncertował 15 lat temu. I raczej na pewno planował, że tak zostanie. Myślę, że widownia co najmniej w połowie składała się z ludzi, którzy mają w uszach każdą zgłoskę z jego utworów, i to wyśpiewaną przez niego w najlepszym czasie. Wyśpiewaną najlepszym głosem. Cohen musi o tym wiedzieć. Więc najwidoczniej na świecie ten kochający doskonałość chyba ponad wszystko artysta, śpiewając jednak – jak by go w ogóle nie podziwiać – słabszym niż kiedyś głosem, zamiast doskonałości śpiewu pokazał doskonałość charakteru. Bo nie można ująć z jednej doskonałości na rzecz drugiej – jest taka albo jej nie ma. A on kocha doskonałość jako taką na tyle, że mógł tylko zamienić jej przedmioty czy obszary u siebie, pieśń na pokorę i hart ducha, bez żadnych kompromisów. Pokora przezwyciężyła perfekcjonizm, jeszcze raz pokazała, że jest do tego zdolna. Więc mistrz unosił mnie, patrzyłem na niego z czwartego rzędu niedaleko środka sali, słuchałem na żywo, jak śpiewał, recytował, mówił, szeptał, natomiast moje słyszenie zachowało się trywialnie: krążyło między tym, co słuchałem, a tym, co miałem w uszach od lat. Do podziwu dołączyła sympatia, bynajmniej nie jakieś tam współczucie – na to Cohen nigdy nie pozwoliłby takim jak ja.
Wiesław Żyznowski
Nie powiedziałem, że siła głosu jest u Cohena najwazniejsza. Nie może być najważniejsza bo jej nie ma.
Nie przesadzajmy z elitarnością Cohena. To przecież taki lepszy pop. Nie ma w tym oczywiście nic złego i wcale nie umniejsza to wielkości Cohena. Np. Kochanowski to też pop i nie przeszkadza mu to być wielkim poetą.
Aby doświadczyć tego, co wartościowe u Cohena wystarczy mieć uszy do słuchania, odrobinę serca i znać angielski.
Pozdrawiam
PS: Panie Autorze, kiedy kolejny wpis z serii Ulro?
Natomiast dla tych, ktorzy nie odnalezli nic znakomitego w tworczosci czy samym wystepie Cohen’a w Warszawie dodam, ze musza poczytac troche wiecej jego poezji. Chyba sila glosu w tym wszystkim nie jest najwazniejsza, ale raczej to co ze soba niesie i co utozsamia. Jego slabosc czy wykwintnosc nie jest istotna w tym wydaniu. Cohen z pewnoscia wiedzial o tym doskonale i dlatego czul sie komfortowo, aby jednak wystapic, bez wzgledu na swoj glos. On sam wie doskonale kim jest i wie, iz publicznosc elitarna bedzie dla niego, bo jest jednym, jedynym w swoim rodzaju. Naturalnie dla tych, ktorzy nie wiedza zbyt wiele na temat tworczosci samego Cohen’a i nadomiar tego nie rozumieja go (ze wzgledu na jezyk czy z innych powodow) to nic dziwnego, ze jego koncert moze wydac sie nudny. Jest to tylko potwierdzenie tego, ze Cohen pozostaje geniuszem elitarnym (czyli nie dla wszystkich).
Jakis czas temu zdarzylo mi sie ogladac 21 prac Henri Matisse’a (obazow, rysunkow, szkicow) zestawionych przez The Museum of Modern Art, NY do liryki L.Cohen’a “Dance me to the end of love”.
To bylo chyba najlepsze zestawienie muzyki i malarstwa jakie kiedykolwiek w zyciu udalo mi sie obejrzec. Kazda strofa wiersza Cohen’a w duzych odstepach zostala zamieszczona wielkimi literami w zestawieniu z kilkoma wybranymi specyficznymi obrazami Matisse’a. Zestawienie tych dwoch modernistycznych geniuszy i z pozoru odmiennych dziedzin tworczosci zrobilo na mnie niezapomniane wrazenie. Sposob uzupelnienia sie tych zestawionych dziel byl niesamowity i niepowtarzalny.
Zestawienie liryki Cohen’a i obrazow Matisse konczy sie slowami malarza“ The moment I had this box of colors in my hands. I had the feeling that my life was there. I had this dance within me for a long, long time”.. Podpisany Henri Matisse. Fenomenalnym jest rowniez to, ze slowa obu artystow odnosza sie do czegos innego, ale ich tworcza experesja uzupelnia sie znakomicie i wyraza pewna ponadczasowa jednosc.
Ja zdecydowanie przylaczam sie do tej czesci sali, ktora sluchala Cohen’a z uwielbieniem i podziwem. Czy jest inny czlowiek na tej planecie poza Cohen’em, ktory moze w rownym stopniu zelektryzowac widownie spiewajac “Dance me to the end of love”…? Moim zdaniem nie. Zdaniem rowniez wielkich tworcow muzyki: Bono, Elton John’a, Willie Nelson’a, Sting’a i calej plejady znakomitosci, ktora korzystala i nadal korzysta z genialnej tworczosci Cohena.
Pierwsza mysl jaka mi przychodzi czytajac ten komentarz to wdziecznosc dla Cohen’a, ze zechcial powrocic w dobrodziejstwie swojej autentycznosci. Niestety nie mialam takiego szczescia aby widziec na zywo wystep Cohen’a. Czego zaluje, bo dla mnie byloby to spotkanie z legenda, niemozliwym do wypowiedzenia w slowach pieknem samym w sobie. Pieknem poezji, muzyki, slowa i pieknem samego wydarzenia. Cohen jest zdecydowanie uosobieniem takiej niepozornej szarosci, ktora ze swojej glebi emanuje najpiekniejszymi kolorami tego swiata.
Doskonałość głosu Cohena? Przy całej sympatii dla artysty i uznaniu jego duchowej wielkości, powiedzieć, że Cohen kiedykolwiek zaprezentował doskonały śpew to powiedzieć dużo o swoim stosunku do Cohena i prawie nic o samym Cohenie.