27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
W Hat Yai, mieście położonym w południowej części Tajlandii, wszystko jest głośniejsze od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Żeby się zrobiło głośno na normalnym poziomie, trzeba wcisnąć sobie do uszu stopery lub założyć działające podobnie słuchawki. Na ulicy byłoby to jednak ryzykowne, choć wydaje się, że głośniej niż gdzie indziej bzyczą tu motorowery i skutery, warczą motocykle, szumią samochody.
W większości ludzie rozmawiają tu albo piskliwie, albo skrzekliwie, wszędzie słychać gwar. Ktoś krzyczy do żony znajdującej się na drugim końcu holu hotelowego, oddzielonej dodatkowo przez kilkanaście czy kilkadziesiąt osób – i nikt nie zwraca na to uwagi. W restauracji dziecko tłucze z całych sił dziecinnym wiatrakiem o stół, ale gdyby zagadnąć o źródło hałasu siedzących pół metra dalej, przy sąsiednim stole, nie skojarzyliby tego. Długo trzeba szukać cichego miejsca na rozmowę. Generalnie gdyby trzeba w Hat Yai wybierać miejsce do zamieszkania, byłoby to albo miasto nowoczesne na tutejszą miarę – ale wszędzie głośne, albo wieś cicha – ale prymitywna i bynajmniej nie w stylu dżungli z filmów przygodowych, tylko slumsów. Miłą jak jedwab, folderową wschodnio-zachodnią mieszankę azjatycką można znaleźć tylko w zamkniętych resortach dla bogatych turystów.
Odnośnie do umiłowania głośności, mój towarzysz dalekowschodnich zmagań, Józef Chmiela, znający Tajlandię znacznie lepiej niż ja, twierdzi, że tutejsi mieszkańcy są jak dzieci, które lubią dawać o sobie znać. Naprawdę głośno w centrum miasta robi się w nocy, ponieważ ono istnieje dla życia nocnego. Idę tamtędy wczesnym wieczorem. Na ulicy pokrzykują uliczni sprzedawcy, kierowcy miniaturowych czterokołowych i jednośladowych taksówek, chyba nawet żebracy. Trąbienie jest tak zwyczajne, że się go nie słyszy. Na ulicznych straganach brzęczą telewizory. Rzuciłem okiem na jakiś serial typu brazylijskiego: akurat uzbrojeni policjanci skradali się w kierunku matki i córki. Córka wyciągała i wyciągała matce z dłoni skierowany w jej stronę rewolwer, odginając jej palce jeden po drugim i płacząc rzewnie, a policjanci skradali się i skradali. Wpatrzone w to sprzedawczynie, też chyba matka i córka, ledwie na mnie zerknęły. Nieco dalej policjant, tym razem realny, stojący na środku ulicy i wypuszczający samochody z parkingu podziemnego, nie wyciąga gwizdka z ust. Kierując ruchem, na każdy samochód wyjeżdżający z parkingu podziemnego gwiżdże cztery razy: gdy go zauważa, kiedy ten podjedzie do niego, gdy pokazuje kierowcy jedyny możliwy kierunek do skrętu i na pożegnanie, w kierunku jego pleców.
Na co dzień najwięcej huku potrafią wydać z siebie samochody z głośnikami wyszczekującymi reklamy i zarazem reklamami oblepione. Ogólny jazgot na ulicy sprawia, że szczekaczki te pojawiają się obok człowieka znienacka, atakując go swą ogłuszającą krzykliwością. Sprawców tego naruszenia cielesności powinni karać – najlepiej ciszą absolutną.
Trudno się też na ulicy zamyślić i zapomnieć, jeśli nie chce się zostać przejechanym, potrąconym lub choćby popchniętym. Lub nie chce się dziury we własnej głowie, wybitej przez kawałek ceownika, który w przejściu dla pieszych ni stąd ni zowąd sterczy w bok ze słupka sygnalizacji świetlnej. Tutaj wszyscy wiedzą, że należy mieć oczy i uszy otwarte naokoło głowy przez cały czas. Gdyby komuś było mało głośności ulicy, może wziąć otwartego tuk-tuka, usiąść najbliżej przegrody od kierowcy i poprosić go, żeby podkręcił muzykę lecącą z głośnika oddalonego o 10 cm od głowy.
Wszystko przypomina o sobie wydawaniem odgłosów – po zniknięciu mocniejszego źródła hałasu pojawia się słabszy i tak dalej. Okna hotelowe trzeszczą rano i wieczorem od zmian temperatur i zmieniającego się nasłonecznienia. A jak nie trzeszczą za dnia, to z niejasnych przyczyn rezonują. Wszystkie ściany i okna gadają odgłosami tego, co się od nich odbija i co się znajduje za nimi. Świetlówki w pomieszczeniach świszczą jak meserszmity na pełnych obrotach. Nawet plastik butelek po wodzie mineralnej głośniej się odkształca. A malutkie gniazdko internetowe w ścianie? Natężenie wydawanego przez nie szumu zmienia się w miarę, jak trzymając blisko niego głowę, kręcę w górę lub w dół pokrętłem myszki od komputera.
Klimatyzatory – te zmory ciepłych klimatów – zasługują na specjalną uwagę, zwłaszcza przy podejmowaniu decyzji o miejscu zakwaterowania. Tutaj wszyscy chcą, żeby wszędzie było zimniej: w pomieszczeniach, w samochodzie czy choćby w szklance z napojem (a przyjazdu do Polski baliby się, bo jest w niej zbyt zimno). Zdaje się, że urządzenia chłodzące wyznaczają tu granicę między biedą a niebiedą, w zwiazku z czym jak najtańsze modele i jak najtańszym sposobem instaluje się masowo. Zauważam trzy podstawowe rozwiązania techniczne. Urządzenia, które chłodzą powietrze znajdujące się w pomieszczeniu, tylko nim bełtając (nie mylić z mieszaniem, bo niby co z czym) – nie da się ich ustawić ani cicho, ani na mały wywiew, a większość ma w nazwie słowo „jet”. Dalej starsze modele, których efekt działania jest podobny do pierwszych, tylko że ich najgłośniejszy element, agregat zwany splitem, wystawiono za okno lub na balkon. Co oczywiście nie znaczy, że w środku jest cicho.
I klimatyzacja centralna, dostępna praktycznie tylko w droższych hotelach – to ona bywa najcichsza i najmilsza, szczególnie jeśli jest nowoczesna i na niej nie oszczędzano, co zdarza się rzadko. Ona też obraca w zasadzie jednym i tym samym hotelowym powietrzem, dobierając tylko 10–20% świeżego. Stąd czasem w pokoju czuć na przykład dym papierosowy, chociaż nikt nie pali. Może się zdarzyć, że w tak zwanym luksusowym hotelu klimatyzacja jest tak głośna, że nie pozwala ni zasnąć, ni spać. Uniemożliwia to także jej brak, zwłaszcza ze względu na szczelność pokoi, nie wspominając już o wyziewach z okładzin nasyconych zapachami po wcześniejszych gościach. W tańszych hotelach równie głośna klimatyzacja będzie błogosławieństwem dla snu, ponieważ swym jednostajnym – można by rzec: usypiającym – szumem zagłusza hałaśliwe otoczenie. Ja potrzebowałbym zwykłego przeciągu, moskitier w oknach niewychodzących na hałas, ewentualnie cichego wiatraka. Nie do osiągnięcia w Hat Yai.
Szukając dobrej restauracji, zwłaszcza pośród chińskich, można bez dużego ryzyka kierować się poziomem panującego w nich hałasu. W najlepszych nie obejdzie się bez podwyższonej sceny, na której wieczorem przy pełnej sali ryczących do siebie biesiadników śpiewa przy silnym nagłośnieniu po kilka piosenkarek restauracyjnych naraz. Często wraz z doproszonymi z sali, podpitymi gośćmi. Efekt akustyczny w takich restauracjach można porównać z włożeniem sobie na głowę ciasnej tuby i puszczeniem jakiegoś urządzenia odtwarzającego na cały regulator z drugiej strony – aż włosy pod pachami staną dęba. Próbując tego uniknąć, można rezerwować boczną zamkniętą salkę, nazywaną „prywatną”. Czasem nawet da się wyłączyć zainstalowane tam głośniki, niestety jednak ścianki działowe są najczęściej na tyle cienkie, że z sali głównej wszystko słychać, choć przytłumione.
Odtwarzanie muzyki na korytarzach hotelowych należy do dobrego tonu. Wśród Azjatów odwiedzających miasto dla zakupów i rozrywki modne jest przebywanie w pokojach hotelowych przy otwartych drzwiach i pyskowanie na cały korytarz. Ewentualnie okupowanie części pięter grupami i odwiedzanie się co pięć minut w pokojach, zapukawszy wcześniej do drzwi – co prawda nie głośniej, niż wymaga tego telewizor grający w środku i głośna rozmowa kilku osób. Rano nawet w lepszych hotelach obsługa zaczyna się tłuc zazwyczaj o wpół do ósmej, najpóźniej wpół do dziewiątej. Toczenie się i obijanie o ściany wózków hotelowych współgra z brzęczeniem pęków kluczy, wyciem odkurzacza i szczebiotem pokojówek. O każdej porze sąsiad może wystawić brudny zestaw po śniadaniu, koniecznie trzaskając nim o podłogę. W górnych pokojach wielopiętrowych hoteli powinno być ciszej, jednak pod warunkiem, że nie wybudowano ich kaskadowo, a poniżej, na zewnętrznych stopniach budynku, nie zainstalowano agregatów klimatyzacyjnych, wielkością przypominających ciężarówki, przewyższających je zaś poziomem hałasu. A jeśli już hotel zaprojektowano z cichym, zabudowanym z czterech stron patio i nie ma tam muzyki, to ciszę musi zakłócać chociażby wodospad.
Bo coś musi ją zakłócać. Od gorąca cały czas coś komuś wypada z rąk i nikt nigdy nie słyszał cichego zamknięcia drzwi do pokoju. Miasto rozrosło się przypadkowo i nie wydzielono w nim stref. Można więc wprowadzić się do hotelu udającego oazę spokoju na peryferiach, a na miejscu stwierdzić, że w odległości 10 metrów w linii prostej od pokoju ma się fabrykę lub prywatną zagrodę z psami, które przed świtem nie zapomną o szczekaniu.
Tutejszy klimat sprzyja pełnemu fizycznemu otwarciu się na świat wszystkiego, co żyje. Zapraszają lokale przyuliczne, otwarte na oścież drzwi i okna mieszkań prywatnych, punkty usługowe, przestrzenie sklepowe. Ich odgłosy, będące mieszanką krzątaniny wewnątrz i odbitego tam od ścian huku ulicy, na nią z powrotem wypadając, potęgują hałas.
A jeśli mamy do czynienia z lokalem eleganckim, gdzie szyby nie przepuszczą wszystkiego z zewnątrz, to w środku klimatyzatory i wentylatory buczą do nieodłącznej tu wszędzie muzyki. Mogą ją ściszyć po poproszeniu, ale najwyżej do poziomu pozwalającego rozmawiać z kilku metrów. Dobrze wychowany Taj (i Tajka) chcąc przejść blisko obok kogoś, kogo uzna za stojącego wyżej w hierarchii społecznej – a zwłaszcza między dwiema takimi osobami – zrobi to jakby nieco przykulony i w półukłonie, z dłońmi położonymi na udach. Tym samym zakłóci ich spokój w najmniejszym stopniu (inna sprawa, że takim zachowaniem jednak zwróci na siebie uwagę). Dwa metry dalej zatrzyma się jednak przy niemiłosiernie skrzypiących drzwiach wahadłowych i będzie tak nimi skrzypiał bez celu przez 5 minut.
Wszystko powyższe jest niczym w porównaniu z tym, co się dzieje w całym mieście w Chiński Nowy Rok, obchodzony tutaj przez trzy, cztery doby (w Malezji przez 10-12 dób, zaś w Chinach przez 15). W pierwszą noc, po tym jak zasnąłem około drugiej w nocy z głową napuchłą od podróży i od fajerwerków, zerwałem się z łóżka po godzinie, przerażony, że to wybuchy bombowe. Co zresztą w Hat Yai może się zdarzyć naprawdę. Kto potrafi wyprodukować tak głośne ognie sztuczne? I kto zezwala na ich używanie?
Wszystko to jest niczym w porównaniu z tym, co się dzieje w całym mieście w Chiński Nowy Rok, obchodzony tutaj przez trzy, cztery doby (w Malezji przez 10–12 dób, w Chinach zaś przez 15). W pierwszą noc, gdy wreszcie, około drugiej w nocy, zasnąłem z głową napuchłą od podróży i od fajerwerków, zerwałem się z łóżka po godzinie, przerażony, że to wybuchy bomb – co zresztą w Hat Yai może się zdarzyć naprawdę. Kto potrafi wyprodukować tak głośne ognie sztuczne? I kto zezwala na ich używanie?
Inna sprawa, że najwięcej jest tutaj różnie natężonych odgłosów, jakich nie słyszałem gdzie indziej i których pochodzenia nawet nie umiem się domyślić. Jakieś industrialno-techniczne szumy, trzaski, trzeszczenia, zgrzyty, stuki, piski, bębnienia. A jakby mniej pochodzących od żywych stworzeń westchnień, jęknięć, kwileń – pewnie są za ciche…
Dzisiaj w biurze, pijąc przez słomkę mleczko kokosowe z dopiero co otwartego orzecha, złapałem się na tak głośnym zabulgotaniu resztką płynu, że odwróciła się w moją stronę osoba oddalona ode mnie o kilka metrów. Zdaje się, że tutaj i głośniej jem (pyszności!) i piję, tylko tego nie słyszę. Zaziębiłem się i kicham w moim pokoju, aż się szyby w drzwiach od balkonu trzęsą. Kiedy odwozi mnie wspomniany już kolega, rozmawiamy sobie na pożegnanie kilka minut pod oknami moich sąsiadów, przy pracującym – tutaj praktycznie niesłyszalnym – silniku toyoty. Czasem rano czeka na mnie, też przy zapalonym silniku, wiadomo: klimatyzacja jest niezbędna.
Z gekonem, który przemieszkuje ze mną w pokoju, zawarłem rozejm, bo jest niegroźny i ponoć poluje na komary oraz inne owady i robaki. A przy okazji wspomnę, że jako jedyny gatunek jaszczurek potrafi wydawać zaskakująco głośne odgłosy. Mój jeszcze nie wydawał i nawet chyba zjadł komara, który ostatniej nocy grasował koło mojego ucha bezszelestnie – jakby przytłoczony szmerami nocy. Rozpoznałem to po swądzie, intensywnym, aczkolwiek tylko półgodzinnym. Bezszelestne są także szczury, które wieczorami przecinają mi drogę na ulicy, truchtając między straganami z ciepłym jedzeniem a małymi dziurami w drzwiach do pobliskich magazynów. Uważnie przeglądam swoje lokum. Przerwy między łopatkami wentylatora w łazience są z pewnością wystarczające do przejścia dorosłego szczura. Może nie powinienem w ogóle wyłączać wiatraka, ale nad wirnikiem dostrzegam coś, co w moich oczach wygląda na zabezpieczenie. Zastanawiam się, czy wolałbym spotkanie z ponurym szczurem, czy próbę rozmowy o tym z recepcjonistką o ślicznej, niezmąconej myślą buzi. Już sobie wyobrażam, jak się do mnie białozębnie uśmiecha, niczym do Marsjanina, mówiąc: „sorry”.
Po jakimś czasie dociera do mnie lekcja, której udziela mi Tajlandia i jej miejski jazgot. Zaczynam lepiej kontrolować swój własny wewnętrzny filtr, który mi posłuży do odcięcia się. Tym razem od hałasu, ale kiedy indziej będzie to od czego innego. Późnym wieczorem, przed zaśnięciem, do wszystkich docierających do mnie odgłosów dochodzi telewizor zza ściany. Niech gra. Rano przypominam sobie, że czytałem o pewnym pułkowniku frontowym, który w czasie działań wojennych golił się, korzystając z odbłysków katiusz wystrzelonych przez wroga, a drzemkę ucinał sobie po tym, jak sam wydał rozkaz ostrzeliwać, w czasie – jak na takie warunki – dla niego najbezpieczniejszym. Albo pełna czujność na świat zewnętrzny, albo pełny spokój. Czyżbym wreszcie, po iluś tam w sumie miesiącach spędzonych w Tajlandii, przebił pierwszą i najłatwiejszą do przebicia warstwę, którą kraj ten szczelnie się osłania przed intruzami takimi jak ja? Warstwę, którą trzeba przebić, żeby zobaczyć następne, już trudniejsze do przebicia. Jeśli tak, skończyłem z turystyką, a rozpocząłem podróżowanie.
Wiesław Żyznowski
(luty 2009)