27 sierpnia 2024 roku na Rynku Górnym odbyły się uroczystości upamiętniające 82. rocznicę pogromu ludności żydowskiej z Wieliczki. Pod tablicą pamiątkową znajdującą się na ścianie kamienicy należącej do wielickiej rodziny Schnurów zostały złożone wieńce i kwiaty....
Opisaniu wszystkiego, czego można zaznać w Tajlandii, stolicy dalekowschodniej turystyki, trzeba by poświęcić życie, i to jedynie w przypadku, gdyby kraj się zatrzymał. Usprawiedliwia to więc każdy przyczynek do tej niemożliwej do opowiedzenia historii.
Wybrałem się na kilka dni w rejon Krabi, znanego z tego, że nie wystarcza ani tym, którzy są żądni pełnego jazgotu, ani tym, którzy chcą uciec od niego naprawdę. Coś w sam raz dla mnie.
Wspomniane Krabi to stolica regionu; miasto niezbyt ciekawe, ale usytuowane w pobliżu atrakcji, do których można dotrzeć lądem lub wodą.
Niedaleko stąd do słynnego Pukhet, brata Krabi – jak mawiają Tajowie – i na zadeptaną Phi Phi, reklamowaną jako wyspa Jamesa Bonda (nie zadeptywałem). W regionie znajduje się kilka nadmorskich resortów turystycznych, nazywanych słusznie „plażami”, z których ja spenetrowałem pobieżnie dwa: Klong Muang i Ao Nang. Kurorty różnią się co do sposobu wypoczynku, jaki oferują.
Klong Muang to miejsce dla lubiących pozostawać na terenie ośrodka hotelowego lub nieco się od niego oddalać z braku przyległych atrakcji. Co prawda w sąsiedztwie każdego dużego hotelu pojawia się z czasem uliczna strefa usług, ale trwa to latami. Znajomy Euroazjata z Malezji, od lat pracujący w Tajlandii, mawia, że Tajowie biegnąc na 100 metrów, kończą bieg na 95. metrze. I takie wrażenie odnosi się, przyglądając się z bliska trzem ważnym hotelom w Klong Muang. Pierwszy z nich, Sheraton Krabi Beach Resort, z prawdziwego Sheratona zachował nazwę, chociaż nie należy do sieci. Ośrodek ten jest najciekawiej położony spośród trzech wspomnianych, bo nieopodal ulicy wypełnionej małymi punktami usługowymi, obsługiwanymi przez Tajów.
Sam kompleks jest rozległy i dość luksusowy, z bezpośrednim dostępem do dużej plaży. Ale swoich pięciu metrów nie dobiegł – bo klimatyzacja pokojowa huczy jak fabryczka. Jeśli komuś to przeszkadza, może wyłączyć ją na noc – niestety, rano budzi się mokry jak szczur. O moskitierach nie pomyślano. Jeśłi chodzi o drugi hotel – Nakamanda Resort and Spa – to już jego nazwa świadczy o tym, że to azjatycka propozycja rozpływania się w błogości. Małe bungalowy mieszczą po dwie luksusowe suity. Hotel oferuje masaż na świeżym powietrzu w iście królewskiej scenerii, dużo zakamarków zaprojektowanych jako romantyczne zaułki, spokój. Niedociągnięciem jednak jest bliskość ulicy, przy której na dodatek nie ma nic szczególnego. Nie przekonuje również kamienista plaża z wodą znikającą podczas odpływów.
Trzeci z hoteli – Sofitel Phokeethra Krabi Resort and Spa – to już niezły przyczółek Europy w Azji. Obiektowi nie można nic zarzucić, może tylko to, że trzeba się po nim nachodzić. Niestety, aby dotrzeć do morza, trzeba pokonać przelotową ulicę. Jeśli ktoś nie lubi wylegiwać się przy basenie, musi przygotować się na dojazd do jakiejkolwiek pozahotelowej atrakcji. Najbliższe ciekawe dla Europejczyka życie uliczne toczy się w oddalonym o pół godziny Ao Nang.
Ao Nang ciągnie się wzdłuż dwukilometrowego odcinka drogi. Ma deptak, wąziutka plaża, arcymalownicze widoki po jednej stronie ulicy i typowe obiekty przeznaczone dla turystów po drugiej. Z tamtejszych hoteli tylko dwa zasługują na uwagę: wyróżniający się przepychem Ayohhaya Suites Resort& Spa oraz Centara Grand Beach Resort & Villas.
Pierwszy ma kształt kompleksu pałacowego, o typowej architekturze azjatyckiej.
Na centrum hotelowego wylegiwania się wyznaczono dziedziniec wewnętrzny, gdzie goście mogą się szybko pogodzić z niewygodą 100-metrowego dojścia do plaży i morza przez drogę. To działa – w morzu nikt się nie kąpie, a dziedziniec jest pełny.
Żeby przybliżyć się do drugiego z ciekawych hoteli, trzeba pokonać całe rozciągnięte wzdłuż wybrzeża Ao Nang. Im dalej od Ayohhaya Suites, tym większy ruch. Mijamy uliczne straganiki, przy których można zjeść rybę z grilla za 20 bahtów (1,5 zł). Docieramy do długiej, widowiskowej plaży, stanowiącej zarazem przystań, na której do łodzi wsiada się prosto z wody. Spokój łodzi oddalonych od brzegu przypomina turystom, że Tajlandia żyje w swoim własnym rytmie.
Bajkowa sceneria kończy się skalistym masywem wpadającym gwałtownie do morza. Przyjezdnemu, który nie odrobił pracy domowej, może umknąć to, co kryje się za górą. Ale opływając ją wynajętą w kilka minut łódką, dość szybko widzi umoszczoną w potężnej niecce oazę luksusu.
Centara Grand Beach Resort & Villas jest dostępny praktycznie tylko z wody i tylko dla swoich gości. Już od momentu przycumowania do połączonego z dużych pływaków, wychodzącego daleko w morze mola można poczuć, że masowość została na brzegu Ao Nang.
Miejsce wyróżnia się – opartym na wielkich pieniadzach – brakiem zachłanności na widok, przestrzeń, zieleń. Spokój, niewymuszona uprzejmość, wykwintna skromność. Hol nie ma pół hektara jak w resortach zaledwie silących się na luksus się, tylko może 70 m2. Segmenty mieszkalne mieszczą po dwie suity na każdym z trzech pięter. Wnętrza są urządzone z podobnym smakiem, ich ponaddwuletnie zużycie nie odpycha. Cena zależy od widoku: tym lepszego, im wyżej. Suity można łączyć dzięki wspólnemu balkonowi. Do projektowania pokoi zaangażowano kogoś, kto pomyślał o nieprzepadających za klimatyzacją i zaplanował cichobieżne wiatraki nad łóżkami oraz moskitiery, w tym klimacie rzeczy z pewnością ważniejsze dla niektórych niż odtwarzacz DVD. O nastrój gości dba zaangażowany, przystojny i uśmiechnięty Duńczyk Odni Gudmundsson. Słowem, przemieszana śmietana Azji i Europy, ukończony bieg na 100 metrów.
Przebieżką po hotelach zapracowałem chyba na nieco dywagacji. Najlepsze z przyjemności cielesnych, jakie Tajlandia oferuje turystom bytującym w jednym miejscu, to: kąpiel w morzu i słońcu, owoce, kuchnia tajska, masaż, odpoczynek od erotyki.
Może być to też rozmowa z Tajami niepracującymi bezpośrednio dla turystów i znającymi choć trochę angielski. Tym dziwniejsze wydaje się, że goście hotelowi właśnie tych rzeczy unikają najbardziej. Zrozumiałe, że nie wszyscy lubią swoistość tajską, w końcu jej masywna przewaga cielesności nad duchowością nie jest specjalnie intrygująca. Jednak najtrudniej zrozumieć stosunek przybyszów do morza. Pławienie się w nim to, bez przesady, arkadyjska przyjemność. Plaża przylegająca do mojego hotelu ciągnie się na 300–400 metrów, rozkłada na 50, jest niemal nieskazitelna dzięki białemu piaskowi i brakowi kamieni. Ale najlepsze zaczyna się dopiero po zanurzeniu w ciepłej wodzie o aromacie leśnego igliwia po deszczu i turkusowym kolorze. Kąpielisko z łagodnym dnem, otoczone bojami, ma długość 200 metrów i wychodzi w morze na około 30. Podczas kąpieli uruchomiają się zmysły, woda nie jest zbyt słona, oczy zaczynają się cieszyć widokami kołyszących się na ruchomej tafli szkieletowych łodzi tajskich i lesistych skał wystrzeliwujących z morza. Nie ma meduz, glonów, śmieci. Idealność wystarczająca do tego, by świat istniał. Goście nie naruszają tego doskonałego obrazu. Nawet nie patrzą w stronę morza – na leżakach towarzyszą im lekkie książki, podszywające się pod ambitne. Obsługa cierpliwie zmienia flagi na plażowym maszcie: idealna gładź wody – kolor biały, leciutka fala – kolor żółty, fala wyższa (ale czy z tsunami włącznie?) – ostrzegawczy kolor czerwony. Jedyną bezdyskusyjną przyczyną, dla której warto dotrzeć do tej części świata, jest morze. Pozostałe rzeczy, co prawda w wersji importowej, możemy mieć u siebie, w Polsce, w Europie: jedzenie przypominające tajskie, owoce o smaku dowodzącym przybycia z daleka, wydelikacony masaż, uwijających się Tajów. Moglibyśmy mieć nawet i całą ulicę udającą tajską, a z czasem dzielnicę. Zdecydowanie jednak tylko morza nie zaimportujemy, ani oryginalnego, ani podrobionego. Mimo to biały Europejczyk prędzej wyskoczy z paszczy czającego się gdzieś w tajskich odstępach krokodyla niż z morza. Wśród turystów dominują Skandynawowie, Brytyjczycy i Niemcy. Amerykanie wolą Karaiby i tu pojawiają się raczej jako inwestorzy.
Oczywiście taki wypoczynek to łatwizna. Nie wszyscy jednak ją wybierają; na szlakach widać sporo wychudzonych podróżników z plecakami. Tajlandię można pokonywać autobusem, pociągiem, łodzią, na piechotę, wreszcie samemu prowadząc jakikolwiek pojazd. Sieciowe biura podróży sprzedają sieciowe rozwiązania z typowymi zaletami i wadami. Na własną rękę natomiast można skorzystać z pozostałych możliwości o wszystkich stopniach komercjalizacji. Tajlandia bowiem to kraj bez problemu udostępniający wszystkie swoje dobra.
(2008)